Dzika Łaska

kobieca mistyka (nie)zwykłego życia

Pamięci duchowej siostry,
Elaine Sutton oraz mojej duchowej matki,
Sri Siddhi Ma

Tańcz, Lalla, nie mając na sobie nic
poza powietrzem. Śpiewaj, Lalla,
ubrana w niebo. LALLA

Posłuchaj darmowych fragmentów na platformie YouTube.

Spis Treści

MODLITWA OTWIERAJĄCA

Modlitwa do Shekinah

Wstęp

  1. Zwrócenie się do wewnątrz. Pielęgnując życie kontemplacyjne
  2. Składanie naszego brzemienia. Zachowaj świętość szabatu
  3. Otwieranie się. Alchemia tęsknoty
  4. Topnienie. Rozpływając się w Jedynym
  5. Łączenie. Wspólnota i sieć współistnienia
  6. Obejmowanie. Seksualne ucieleśnienie 
  7. Schronienie. Macierzyństwo jako ścieżka przebudzenia
  8. Współtworzenie. Troska o Matkę Ziemię
  9. Radosny hałas. Kreatywność i sztuka
  10. Przebaczanie – Sztuka łaski
  11. Umieranie. Najwyższa duchowa praktyka
  12. Przyjmowanie schronienia. Nauczyciele, nauki i rodzina dusz

MODLITWA Zamykająca

Pieśń miłosna do Wielkiej Matki

Wskazówki do praktyki pisania

Mistyczki, Prorokinie i Boginie

Podziękowania

Pozwolenia

O Autorce

Modlitwa do Shekinah


O Shekinah,

Twoje jest kobiece oblicze Świętości,
świetlisty księżyc, który rozświetla noc
gdy wędrujemy od niewoli do wyzwolenia,
słup ognia, który prowadzi nas do domu,
chmura unosząca się nad górskimi szczytami,
żywy znak, że susza się skończyła.

Ty jesteś żywą obecnością Boskości.
Ilekroć zbieramy się, żeby chwalić Jedynego
ty jesteś pośród nas.
Kiedy wołamy o sprawiedliwość
ty czynisz nasze serca czułymi.
Kiedy stajemy po stronie uciśnionych
sprawiasz, że nasze nogi są silne.
Kiedy tworzymy dzieła sztuki
wychowujemy nasze dzieci
i zbieramy plony z naszych ogrodów
ty nas prowadzisz i podtrzymujesz.

Ty jesteś Oblubienicą Sabatu, Ukochaną,
Która powróciła z wygnania.
Ty przywracasz równowagę w naszych związkach
i pełnię w naszych podzielonych duszach.
Ty nasycasz słodyczą nasze miłosne zbliżenia.
Ty napełniasz kielich naszych serc,
drżących z tęsknoty,
winem twojej kojącej miłości.
Ty jesteś pieśnią naszego powrotu do Domu.

Ty jesteś Królową Sabatu, Wielką Matką,
która siedzi w samym centrum stołu,
odrywając kawałki sekretnego chleba,
który zawiera dokładnie ten smak, który każdy z nas kocha najbardziej.
Ty karmisz nas wszystkich,
dumnych i skruszonych,
wierzących i sceptyków,
z twoich własnych rąk.
Twoje bezwarunkowe przebaczenie rozpuszcza odmienność.

O Shekinah,
jesteśmy naczyniem dla twojego przepływu.
Twój blask wymaga glinę naszego ucieleśnienia.
Twój płomień płonie w jądrze ziemi.
Twoje ciepło przenika przez glebę i ożywia
wszelkie sadzonki.

Błogosławisz głowę każdego zwierzęcia
i całujesz zalaną łzami twarz ludzkości.
Ty jesteś wizją, która buduje społeczność,
i jesteś naszym schronieniem
kiedy jej tkanina się rozpada.

Bądź teraz z nami
kiedy poruszamy się po krajobrazie tajemnicy
gdzie twoje najbardziej cenione atrybuty –
nieokiełznana łaska i bezgraniczne współczucie,
sprawiedliwość i mądrość –
wydają się być odtrącone i deptane
przez imperialną globalną potęgę
a my jesteśmy sparaliżowani bezradnością.
Pomóż nam.
Spraw, abyśmy pamiętali o tobie i czcili cię w duchu.
Abyśmy rozpoznawali twoje oblicze i celebrowali twoje piękno
we wszystkim i we wszystkich,
wszędzie i zawsze.

Amen.

Wstęp

rozpoczęcie

W dzikim lesie trwa tajemna fiesta, a wy jesteście na nią zaproszeni. To przyjęcie trwa od tysiącleci. Jego gospodarzami są mistyczki ze wszystkich gałęzi rodziny dusz – hinduizmu, buddyzmu, taoizmu, judaizmu, chrześcijaństwa, islamu, i każdej innej rdzennej drogi mądrości. Jej gośćmi są wszyscy, których serca kiedykolwiek tęskniły za zjednoczeniem z Ukochanym i złagodzeniem cierpienia wszystkich czujących istot. Czyli WY…  czyli TY.

Spotkanie jest tajemne po prostu dlatego, że historycznie rzecz biorąc, dla mądrych kobiet swobodne gromadzenie wiązało się z ryzykiem śmierci. Nie chodzi o to, że one się jej obawiały, ale raczej o to, że wiedziały całym ciałem, że muszą się chronić, ponieważ ich wiedza jest potrzebna. Ich miłość, klarowność i piękno były (i są) głęboko potrzebne. A więc chodziły w przebraniu, rozrzucając zaproszenia na spotkanie na publicznym placu, czekając, żeby nas przyjąć, kiedy przyjdziemy. Czekają cierpliwie i są podekscytowane.

Zatem przyjdź. Ucztuj w łasce Quan Yin i współczuciu Tary, blasku Sophie i schronieniu Shekinah. Połam chleb odważnej prorokini Matki Marii i zanurz go w pikantnych olejkach świętej córki Fatimy. Upij się do nieprzytomności pieśniami ekstatycznej poetki bhakti Mirabai, a następnie otrzeźwiej dzięki surowemu blaskowi  świętej Teresy z Ávila. Tańcz aż zabraknie ci tchu z dziką i srogą boginią Kali i jej majestatyczną siostrą Durgą. Zanurz się w bezkresnej Dolinie Tao. Przyjmij schronienie w klejnotach Buddy-Kobiety, w dharmie nauczanej przez kobiety oraz w sandze, która gromadzi krąg nieokiełznanych i gościnnych kobiet.

Nie musisz być kobietą, żeby przejść przez te bramy. Również mężczyźni są mile widziani. Tylko nie możecie nami rządzić, łapać nas za piersi, ani rozwiązywać naszych problemów. Możecie spróbować naszej kuchni i popić ją naszym szampanem. Możecie poprosić nas do tańca i nie denerwować się, jeśli odmówimy. Możecie studiować nasze teksty i zastanawiać się nad naszymi najbardziej prowokującymi pytaniami. Możecie paść na nasze kolana i szlochać, jeśli poczujecie taką potrzebę. Ukoimy wasz ból… jak zawsze to robiłyśmy. A potem wyślemy was z powrotem do miasta, z kieszeniami pełnymi nasion, które zasiejecie w środku chaosu.

Tajemnica wyszła na jaw. Uroczystość przekroczyła swoje granice. Radość staje się zbyt wielka, żeby ją powstrzymać. Ból stał się zbyt naglący, żeby go zignorować. Ziemia się otwiera, a kobiety wychodzą ze swoich kryjówek i wylewają się na ulice, biorąc cierpiących w ramiona, żądając sprawiedliwości od tyranów, naciskając na patriarchat i zapoczątkowując zmianę paradygmatu, jakiej świat nigdy nie widział.

Poza religią

Kobiety nie zawsze czują się komfortowo wewnątrz tradycyjnych instytucji. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że architektura światowych, zorganizowanych religii oraz ich elementy składowe, zostały zaprojektowane w dużej mierze przez i dla mężczyzn. Struktury te są zbudowane tak, żeby pasowały do paradygmatu zdominowanego przez mężczyzn i go podtrzymywały. Jednak co pocieszające, takie aranżacje skrojone, co prawda, na męską miarę nie wykluczają już obecności kobiet, które chciałyby znaleźć w nich swoje miejsce. We wszystkich tradycjach kobiety są inicjowane, wyświęcane i sankcjonowane jako rabinki i aczarie (aczarya/acharya – w hinduizmie: formalny tytuł nauczyciela lub guru; w buddyzmie: tytuł dla mnichów buddyjskich, którzy przeszli dziesięć was – przyp. tłum.), duchowne i kapłanki, pastorki i murshidy (murchid – w islamie, religijny nauczyciel/przewodnik – przyp. tłum), lamy i szamanki. Zaburzamy dotychczasową nie-równowagę sił i reorganizujemy dialogi. Coraz więcej mężczyzn, posiadających bezpieczne stanowiska związane z przywilejami i autorytetem dobrowolnie rezygnuje ze swojej władzy i przekazuje ją kobietom, nazywając  z mównicy Boga „nią” i obsadzając uczelnie kobietami-filozofami. Alienacja kobiecości jest dla nich tak samo oczywista – i tak samo niebezpieczna – jak dla kobiet, które historycznie były wykluczane z pozycji liderów.

Jednak wiele z nas nie jest zainteresowana zaproszeniem do tego braterstwa. Nie chodzi o to, że nie chcemy szturmować bram religii zdominowanych przez mężczyzn i odebrać to, co – jak uważamy- prawnie należy do nas. Po prostu nie mamy ochoty nosić królewskich szat. Wolałybyśmy raczej zdjąć wszystkie tego rodzaju okrycia i chodzić nago. Zamienić koronę z klejnotów, na koronę ze stokrotek. Chwalić nawzajem swoje piękno i mądrość… i rozpalać ogniska, żeby nawzajem się ogrzać. Wolimy, żeby nic nas nie definiowało, niż być wyświęconymi w tradycjach, które nie pasują do naszych krągłości.

To nie oznacza, że uważamy religię za stratę czasu. Wręcz przeciwnie! Widzimy, że wielkie tradycje mądrości świata są jak olbrzymi ogród ducha, w którym każdy kwiat i każdy chwast, każde drzewo i każdy gatunek kwitnącej trawy jest unikalnym i chwalebnym przykładem piękna Ukochanego. Niczym pracowite pszczoły, czerpiemy nektar z nich wszystkich. Zapylamy krzyżowo, pomagając w rozmnażaniu i wspieraniu bardziej solidnej i odpornej ekosfery. I podobnie jak pszczoły, jesteśmy w pełni zdolne do rozróżnienia pomiędzy życiodajnym nektarem, a szkodliwym śmieciem. Dobrze to rozpoznajemy. Nauki o miłości i współczuciu – to nektar. Przekazy, które traktują inność z niechęcią i wychwalają przemoc –  to trucizna. Zbieramy to, co najlepsze i zanosimy Królowej… Źródła, które przekształca to w miód, słodką i złocistą substancję, którą odżywiamy siebie i karmimy świat. Choć wiele z nas podchodzi z nieufnością do religijnej hierarchii i czuje się wyobcowanych w religijnych dogmatach, jesteśmy głęboko przyciągane do esencji światowych dróg mądrości, i znajdujemy smak tego eliksiru w naukach mistyków – zwłaszcza mistyczek – każdej duchowej tradycji Jeśli jesteś kobietą, którą odrzuciły uznane instytucje religijne, ale rozjaśniasz się w obliczu ekstatycznej poezji Mechtyldy z Magdeburga lub Rabii z Basry, jeśli czujesz się poruszona, żeby pielęgnować osobistą relację z Quan Yin lub Kali… ta książka może być dla ciebie. Jeśli twoje serce otwiera się równie chętnie u stóp Białej Bawolicy (z ang. White Buffalo Calf Woman z wierzeń plemienia Lakota – przyp. tłum), jak u stóp Matki Boskiej z Guadalupe, a mądrość odnajdujesz zarówno w naukach Koranu, jak i Tao Te Ching, ta podróż śladami mistyczek przez (i poza) krajobraz światowych tradycji duchowych jest prawdopodobnie twoją podróżą.

Zaskoczenie

Powinnam chyba powiedzieć, jak do tego doszłam. Jak doszło do tego, że złożyłam pokłon przed ołtarzami tak wielu różnych świętych domów – a właściwie wszystkich – i jak to się stało, że napisałam tę książkę.

Najpierw powiem wam, co się nie wydarzyło. Nie zaczęłam od bezpiecznego zakorzenienia w jednej religii, z której w końcu musiałabym uciekać. Nie jestem uciekinierką z judaizmu moich przodków, ani trzeźwiejącą katoliczką (termin „a recovering catholic” oznacza osobę, która kiedyś praktykowała katolicyzm, ale obecnie uznaje, że ta religia jest nie do końca zdrowa i stara się odejść od tego, co jej do tej pory wpajano… można to postrzegać jako modyfikację wyrażenia „a recovering alcoholic”, czyli „trzeźwiejący alkoholik”, osoba wychodząca z alkoholizmu, lecząca się z alkoholizmu – przyp. tłum.) Moja rodzina nie była ewangelicka, a ja nie wpadłam w szpony żadnej sekty. Nigdy nie nauczono mnie wierzyć, że jedna religia posiada wszystkie odpowiedzi, a inne się są w błędzie (lub co gorsza, że są złe). Nikt nigdy nie powiedział mi, że spłonę w piekle za praktykowanie jogi lub śpiewanie dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Allaha.

Wychowałam się w kontrkulturze lat 70. w społeczności, która doceniała mądrość wielu  duchowych ścieżek, nawet jeśli odrzucała dzielące dogmaty przysłaniające te skarby. Dorastałam w kontakcie ze wszystkimi głównymi gałęziami buddyzmu, od omiatanej wiatrem pustki japońskiego zen, po bujne warstwy wadżrajany, tantrycznej ścieżki buddyzmu. W naszej rodzinie czciliśmy Jezusa jako wielkiego rabina i konsultowaliśmy się z I Ching, chińską księgą wróżbiarską, kiedy musieliśmy podejmować ważne decyzje. W każdej chwili przy naszym kuchennym stole mógł zasiąść sadhu, wędrowny, święty człowiek z Indii, zaraz obok przedstawiciela starszyzny z Taos Pueblo, z Nowego Meksyku. To nie było niczym nadzwyczajnym.

Pociągał mnie każdy smak duchowej strawy. Ciekawość przerodziła się w pasję i została doprawiona  nauką oraz życiowym doświadczeniem. Napotkałam, przyjęłam i zasymilowałam wiele wielkich religii świata i odkryłam, że mogę je wygodnie w sobie pomieścić, unikając tego, że będą rozbijać się o siebie i toczyć jakąś wewnętrzną wojnę. Byłam zszokowana, kiedy wyruszywszy w świat, odkryłam, że nie u wszystkich wygląda to w ten sposób. Moje dorosłe życie polegało na pogodzeniu się z tym niepokojącym faktem i zrobieniu wszystkiego, co w mojej mocy, żeby go złagodzić.

Mężczyźni nie są tymi złymi

Ponieważ w historii ludzkości równowaga między tym, co męskie, a tym, co kobiece, została poważnie zachwiana, kobiety mogą mieć pokusę, żeby obwiniać mężczyzn za wszystko – od wykorzystywania seksualnego w miejscu pracy, po nadciągającą katastrofę klimatyczną, i żeby rzutować naszą wściekłość na wszystkich członków męskiej połowy gatunku. Staram się unikać tej pułapki. Rdzenna mądrość, współczesna psychologia oraz doświadczenie życiowe większości ludzi wykazały, że wszyscy posiadamy zarówno kobiece, jak i męskie pierwiastki w naszej psychice, które różnią się stopniem nasilenia w różnych fazach naszego życia i w odpowiedzi na zmieniające się warunki.

Postrzegam płeć podobnie jak religię. W miarę jak ludzkość ewoluuje, wielu z nas lokuje się na stale zmieniającym się spektrum płci – na przykład jako kobiety, które kierują się pewnymi męskimi impulsami, i mężczyźni, których kobieca wrażliwość staje się bardziej wyraźna. Również współczesny ruch sięgania do różnych rodzajów duchowości jest naturalną odpowiedzią na różnorodność ludzkich sposobów wyrażania sacrum. Ograniczanie się do binarnej tożsamości płciowej (osoby, które twierdzą, że są albo mężczyznami, albo kobietami) lub do ekskluzywnego plemienia religijnego (chrześcijaństwo, buddyzm, Wicca) nie jest już dla wielu z nas uzasadnione.

A jednak w każdej z wielkich duchowych tradycji świata znajdują się klejnoty, które warto odnaleźć i przechowywać. Podobnie, w kobiecym doświadczeniu znajduje się uzdrawiający eliksir, który historycznie był spychany na margines, a który, jak sądzę, rodzina ludzka jest gotowa wreszcie odzyskać. Kładąc nacisk na wartość relacji, uczuć i wzajemnego wzmacniania ponad indywidualnym sukcesem i empirycznymi argumentami, wierzę w uzdrawiającą energię kobiecości jak w ogień, który może stopić zamarznięte serce świata i jako artyzm, który naprawi potarganą sieć wzajemnych powiązań.

Gobelin

Oto jak zbudowałam tę książkę. Każdy rozdział Dzikiej Łaski to gobelin moich ulubionych nauk od mądrych kobiet z przeszłości i teraźniejszości, przeplatany moimi własnymi refleksjami i osobistymi historiami, zakończony sugerowaną praktyką – często, choć nie zawsze, podpowiedzią do pisania – tak, abyś mogła zintegrować dany materiał z własnym życiem. Ze względu na moje zamiłowanie do haiku, każdy rozdział otwieram trzywersowym wierszem, zbudowanym w tradycyjnej strukturze po 5, 7 i 5 sylab, który ma służyć jako esencja danego tematu. Każdy rozdział koncentruje się na konkretnym etapie kobiecej podróży ku mądrości, jak na przykład pokonywanie złamanego serca czy podążanie ścieżką twórczej autoekspresji. Aby naświetlić każdy temat, wybrałam pewne mistyczki, boginie, współczesne nauczycielki i poszukiwaczki z szerokiego wachlarza możliwych wzorców. Mogłabym z łatwością uwzględnić dziesiątki innych, ale pozwoliłam, żeby to moja szczególna zażyłość z każdą z nich kierowała moimi wyborami.

Mam nadzieję, że podobnie jak ja, odnajdziesz się w świetlistym zwierciadle tych mądrych istot. Że utożsamisz się z ich zmaganiami i będziesz zachęcona ich przełomowymi osiągnięciami. Że nawiążesz z nimi żywe relacje jako swoimi przodkiniami i przewodniczkami, i że będziesz czerpać z ich mocy, ucieleśniając ich istotne cechy. Modlę się, abyśmy z powrotem, wspólnie, powitały mądrość kobiet w zbiorowym polu, gdzie może ona pomóc w transformacji ludzkiej rodziny i uzdrowieniu spustoszonej planety. Ta książka jest czymś więcej niż zwykłą książką. Jest zaproszeniem. Tworzymy tu latający dywan, który ma nas nieść przez  życie jako współczesnych mistyków przybierających postać zwykłych ludzi – ludzi, którzy słyszą wezwanie zarówno do zwrócenia się do wewnątrz, jak i do wyjścia na zewnątrz, do kultywowania życia kontemplacyjnego i do ofiarowania jego owoców w służbie innym. Dzięki szeregowi mądrych i dzikich kobiet oraz kilku boginiom, droga jest zalana światłem, nawet – a może zwłaszcza – gdy nasze oczy postrzegają ją jako mroczną i ciemną.

Wejdź do ogrodu
Gdzie mury topnieją, a drzewa kwitną
Tętniąca życiem cisza

ZWRÓCENIE SIĘ DO WEWNĄTRZ

Pielęgnując życie kontemplacyjne

rozpoczęcie

Życie kontemplacyjne płynie po okręgu – zachwyt prowokuje introspekcję, która z kolei budzi zachwyt.

Może robisz obiad i wychodzisz na zewnątrz, żeby zerwać szczypiorek z kuchennego ogródka, gdy księżyc żniwiarzy (pełnia jesiennej równonocy – przyp. red.) wschodzi nad wschodnimi zboczami. Jest pełny i złocisty, jak jedna z tych ciężarnych kobiet, które promieniują od wewnątrz swoim światłem. Nagle nie możesz znieść tego piękna. Nożyczki zamierają w twojej dłoni, łzy zbierają się w kącikach oczu, prawie przestajesz oddychać. Twoje spojrzenie łagodnieje, a ostre krawędzie twojej indywidualnej tożsamości zanikają. Zostajesz pochłonięta przez serce księżyca. To wydaje się naturalne i nie ma innego miejsca, w którym wolałabyś się znaleźć. Ale cebula się przypala, więc ścinasz zioła, odwracasz się na pięcie i wracasz do środka. Wznawiasz mieszanie sosu i nakrywanie do stołu.

To nie pierwszy raz, kiedy zatracasz się w czymś pięknym. Doświadczyłaś już uwolnienia od rozróżnień między podmiotem a przedmiotem, gdy trzymałaś za rękę córkę, gdy ta z trudem rodziła twojego wnuka… kiedy zwinęłaś się w kłębek w łóżku ze swoją umierającą przyjaciółką i śpiewałaś jej Haskiveinu, hebrajską modlitwę o spokojny sen… kiedy poddawałaś się ustom swojego kochanka. Zatraciłaś się w bólu serca, potem straciłaś chęć odzyskania siebie, a na końcu strach przed śmiercią. Dawno temu porzuciłeś potrzebę kosmicznego porządku i osobistej kontroli. Z radością przyjmujesz to, co niewiadome.

To właśnie dlatego pozornie zwyczajne chwile, takie jak wschód księżyca czy kochanie się z partnerem, tak silnie na ciebie wpływają. To wtedy zasłona się rozsuwa. Wszystko wydaje się niewyczerpanie święte. A nie tego uczyli cię w kościele z twojego dzieciństwa. Twoja dusza została uformowana w kuźni życiowych strat, ocynkowana w tyglu wspólnoty, użyźniona deszczem relacji, pobłogosławiona intymnością z Matką Ziemią. Ujrzałaś oblicze Boskości tam, gdzie najmniej się jej  spodziewałaś.

I właśnie dlatego kultywuje się praktykę kontemplacyjną. Im bardziej świadomie zwracasz się do wewnątrz, tym bardziej dostępne staje się sacrum. Kiedy siedzisz w ciszy i kierujesz swój wzrok w stronę Świętej Tajemnicy, którą kiedyś nazywałaś Bogiem, Tajemnica podąża za tobą z powrotem do świata. Kiedy spacerujesz  i intencjonalnie obejmujesz uwagą, jak oddech wpływa i wypływa z ciała, twój oddech i świergot cykady okazują się bezmiernym cudem. Kiedy jesz swoje burrito, będąc całkowicie uważną, twoje serce wypełnia wdzięczność za każdy krok, który doprowadził do idealnego połączenia fasoli, sera i tortilli – od ziarna i światła słonecznego, po deszcz i pracę imigrantów – co sprawia, że jesteś jeszcze bardziej skłonna do dziękczynienia.

Siadasz więc do medytacji nie tylko dlatego, że to pomaga ci odnaleźć odpoczynek w ramionach pozbawionego formy Umiłowanego, ale także dlatego, że zwiększa twoje szanse na to, że kiedy wstaniesz, zostaniesz oszołomiona pięknem Życia. Spotkania z sacrum, które promieniują z rdzenia tego, co zwyczajne, ośmielają cię do kultywowania spokoju i prostej świadomości. W środku świata, który wręcz błaga o rozproszenie uwagi, nie jest to łatwa praktyka. A mimo to wciąż się wyrażasz. Jesteś niepokonana. Spragniona cudów.

Magiczny dywan praktyki

Dla kobiet-mistyczek, życie kontemplacyjne nie tyle jest kwestią przekraczania iluzji przyziemnej egzystencji czy osiągania stanów doskonałej równowagi, co raczej stawaniem się jak najpełniej obecną w realiach ludzkiego doświadczenia. Konfrontując się z tym co jest, bez względu na to, jak bardzo jest to przyziemne czy nużące, jak bardzo irytujące czy wstydliwe, TO CO JEST, zaczyna się objawiać jako przesycone świętością. W jaki sposób możemy zrobić miejsce na ten rodzaj świętego widzenia?

Nie zaszkodzi zaangażować się w jakiś rodzaj regularnej praktyki, takiej jak medytacja czy modlitwa. Ciche siedzenie staje się magicznym dywanem, który ratuje nas przed utożsamianiem z każdą neurotyczną myślą, która pojawia się w naszym zwariowanym umyśle i każdym emocjonalnym rozproszeniem, które grozi, że nas pochłonie. Kiedy celowo wbudowujemy okresy czci, szacunku lub cichego bezruchu w nasze codzienne dni, ćwiczymy patrzenie oczami miłości i stajemy się coraz lepsi w dostrzeganiu jej wszędzie, gdzie spojrzymy. Twoja praktyka może przybrać kształt dwudziestu minut dziennie na poduszce lub samotnych spacerów po plaży bez konkretnego celu. Może wyglądać jak klęczenie w kościele lub meczecie albo po prostu jak podążanie z pełną uwagą za przepływem między jednym, a drugim oddechem.

OD ODMIENNYCH STANÓW ŚWIADOMOŚCI, DO PUSTYNNEGO UMYSŁU

To zajęło mi kilka dekad praktyki medytacyjnej, żeby powrócić do domu, na kobiecą ścieżkę kontemplacyjną. Swoje poszukiwania zaczęłam w wieku czternastu lat. Mój początkowy trening opierał się na typowo męskim podejściu – chodziło o zmiażdżenie ego i brak zaufania wobec ciała. Moim celem było oderwanie się od materialnego planu i podróżowanie po sferach astralnych… podejście, które było zgodne z moją młodzieńczą tęsknotą za osiąganiem stanów transcendentalnych. Byłam pełną frustracji nastolatką (być może podobnie jak ty). W czasie gdy zaczęłam oficjalnie studiować i praktykować techniki medytacyjne, moje życie zostało naznaczone nie tylko przez śmierć kilku ważnych dla mnie osób, w tym odejście mojego starszego brata i pierwszego chłopaka, ale miałam również spontaniczne doświadczenia zmienionych stanów świadomości (najprawdopodobniej wywołane przypadkową dawką LSD na imprezie, gdy miałam trzynaście lat), które zwaliły mnie z nóg oraz pozostawiły bez tchu i wprawiły w przerażenie.

Z dramatem i frustracją radziłam sobie dzięki poezji. Namiętnie ją czytałam… pisałam i komponowałam proste melodie w tonacji molowej,  śpiewając wybrane wiersze nad rzeką Hondo, wśród czerwonych wierzb, w pobliżu mojego domu w Taos, w Nowym Meksyku… doprowadzając się tym nieraz do płaczu. Rysowałam abstrakcyjne autoportrety z profilu w czystym zeszycie artysty, przedstawiając siebie z ogromnymi smutnymi oczami – przypuszczalnie świadczącymi o głębokiej mądrości. Byłam doskonałą kandydatką na ofiarę duchowych gierek i oszustw.

W pewnym momencie pojawił się jakiś samozwańczy guru, który przekonał mnie, że moje dołujące stany dysocjacyjne są dowodem nadchodzącego oświecenia i że wszystko czego potrzebuję to ktoś, kto będzie pielęgnował moją świętość, i że (niespodzianka?!) to właśnie on jest odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Zachęcił mnie do opuszczenia domu i przeniesienia się do komuny w górach, w której mieszkał, żeby móc zaaranżować moje przebudzenie. Chociaż nie miałam jeszcze piętnastu lat, moi rodzice zgodzili się na ten układ. Były to lata siedemdziesiąte, szczytowy okres nurtu kontrkultury, a konwencjonalne struktury społeczne, takie jak rodzina nuklearna (rodzina mała – dwupokoleniowa składająca się z rodziców i ich biologicznych dzieci – przyp. tłum), były poddawane przewartościowaniu. Poza tym płonęłam pragnieniem realizacji Boga, a moi rodzice rozproszeni przez własne wewnętrzne pożary, ufali mi.

Mój nauczyciel budził mnie o 3 nad ranem w moim przeraźliwie zimnym szałasie (jak tłumaczył, była to „godzina świętych i mistrzów”) i odprowadzał do małego budynku z suszonej cegły, żebym oddawała się rygorystycznym jogicznym praktykom oddechowym, które chwilowo mnie unieruchamiały, a następnie zawijał mnie w koc i trzymał w uścisku, podczas gdy ja wracałam do swojego ciała,  cała drżąc.

Medytowałam całymi dniami. Medytowałam rano przed szkołą i po południu przed obiadem. Medytowałam, kiedy kładłam się spać i kiedy budziłam się w nocy. Miałam wizje. Widziałam kolory, słyszałam dziwną muzykę i pamiętałam przeszłe wcielenia. Przebiłam się przez zasłonę mayi, sprawiając, że wszystko, czego mogłam doświadczyć zmysłami, stawało się iluzją. A potem pozwoliłam mojemu nauczycielowi uprawiać ze mną seks, ponieważ, według niego, był to kluczowy element mojego wyzwolenia… a tym samym wyzwolenia wszystkich czujących istot.

Jak widzicie, było w tym kilka rzeczy, które były ewidentnie złe. Najbardziej oczywistą z nich jest nadużycie seksualne. Spędziłam dużą część mojego dorosłego życia na uzdrawianiu się z tego wykorzystania, i w zasadzie do teraz wspieram kobiety i dziewczęta w odzyskiwaniu suwerenności ich własnych ciał po trudnych przeżyciach dzieciństwa i młodości. Ale to, o czym naprawdę chcę opowiedzieć, to fakt, że w tym samym czasie, kiedy poddawano mnie praniu mózgu, żebym oddała swoje ciało mężczyźnie, który nie miał do niego prawa, warunkowano mnie, abym postrzegała ciało jako iluzję, ponad którą należy się wznieść. Jak się wydawało, medytacja była przepustką do tej błogosławionej transcendencji. Przyjmując określoną pozycję ciała i zamykając oczy, stosując mantry i wizualizacje, wyruszyłam na szeroką drogę świadomości, wyprostowałam swój duchowy kciuk i wsiadłam na pokład samolotu, żeby dotrzeć na krańce kosmosu. Dotarłam na takie płaszczyzny świadomości, gdzie stawiłam czoła wszelkim nadprzyrodzonym dziwactwom, które na mnie czekały, zostawiając w tyle moje małe, nieznośne ciało. Myślałam, że właśnie to było tym, co oznacza być  kimś uduchowionym.

Wyleczenie się z wykorzystywania wiązało się nie tylko z ucieczką od szarlatańskiego mistrza, ale również z ocaleniem świętości mojego ciała i podążaniem w kierunku bardziej kobiecego, pozytywnego podejścia do rzeczy. Ten projekt rekultywacji rozlał się na całe moje życie duchowe i przeniknął do wewnętrznego krajobrazu. Zaczęłam zostawiać za sobą odmienne stany świadomości i zamieniać blask zjawisk paranormalnych, na błogosławieństwo zwyczajności. Flirtowałam z możliwością życia w pełni w bieżącym momencie, gotowa badać rzeczy takimi, jakie są i siebie… taką, jaka jestem. Zaczęłam patrzeć z większą ciekawością i życzliwością na codzienne życie. W miarę jak rozwijałam tę metodę uważności, impuls do bycia obecną wyszedł poza siedzenie na poduszce i rozszerzył się na otwarte pole mojego życia. Miewałam momenty, w których patrzyłam na wszystkie zjawiska nieustraszonym i współczującym spojrzeniem –  na moją własną brudną kuchnię i korupcję w polityce, na zmianę pieluchy i zmianę opony w aucie, na miłość i rezerwację biletów lotniczych. Przez dziesięciolecia praktyki te chwile stawały się coraz bardziej spójne i połączone z całością mnie.

Nie winię mojej nastoletniej dziewczęcej jaźni za to, że dała się nabrać na iluzję, że życie duchowe polega na przekraczaniu ciała i tym samym na pozostawieniu go bezbronnego wobec wykorzystywania. Była na dobrej drodze – głodna prawdy, spragniona miłości, która jest tak wielka jak wszechświat… gotowa na wszystko. Była odważna i mądra. Ale pomyliła fajerwerki ze słońcem.

W końcu musiałam udać się na pustynię i zasiąść w jej bezkresie. Siedzieć cicho przez całą noc, a potem siedzieć nieruchomo przez cały dzień, aż krajobraz nie okazał się wcale jałowy, ale raczej pełen życia. (Czyż nie my wszyscy… czyż nie każdy z nas potrzebuje czasem pobyć w błogosławionej niewiedzy i pustce?)

Nie musimy obawiać się pustki. To właśnie w bezmiarze nicości spotykamy Rzeczywistość i rozpoznajemy ją jako oblicze Miłości. To w bezkresie odnajdujemy drogę do domu. Kiedy religijne dogmaty i związane z nimi praktyki duchowe zaczynają odciągać nas od naszego życia, zamiast łączyć nas z centrum nas samych, musimy być gotowi pozwolić im odejść. I nie spieszyć się, żeby czymś je zastąpić. Zamiast tego, możemy przenieść naszą uwagę z powrotem na to, co zwyczajne i pobłogosławić to darem naszej pełnej uwagi. A potem patrzeć z podziwem, jak wypełnia się świętym światłem.

NIEDUALNOŚĆ I ODDANIE

Być może, podobnie jak ja wcześniej, kojarzysz duchowość ze wznoszeniem się ponad ludzką kondycję i cierpienie, a nie ze świadomym jej ucieleśnieniem w każdych warunkach. My ludzie przeciwstawiliśmy umysł ciału i wynieśliśmy abstrakcję ponad zaangażowanie. Wkupiliśmy się w system wierzeń i przekonań, który zmusza nas do potwierdzania naszej istotowej współtożsamości z Boskością, nawet jeśli subiektywnie tego nie doświadczamy.

Czyż to nie osobliwe, jak wielu z nas na współczesnej duchowej ścieżce wpadło w pułapkę, która ustawia oddanie i nie-dualizm jako coś, co wzajemnie się wyklucza? Zwolennicy nie-dualizmu stali się sztywno dualistyczni w tym względzie! Uważamy, że impuls kierujący w stronę oddania jest złudzeniem i ustawiamy absolutną świadomość jako coś wyłącznie prawdziwego.

Jeśli zostawiłam cię nieco w tyle, pozwól, że przedstawię kilka roboczych definicji. Niedualizm, znany również jako niedualność, jest przekonaniem (tak, przekonaniem, w przeciwieństwie do faktu), że Ostateczna Rzeczywistość jest niepodzielna, „nie jest dwojaka”. Zauważ, że nie twierdzi on, iż wszystko jest jednym, lecz po prostu uznaje, że w stanie przebudzonej świadomości wszelkie rozróżnienia pomiędzy podmiotem i przedmiotem nie istnieją. Zostają przekroczone. Nie ma „ja” jako przeciwieństwa do „ty”. Jakakolwiek koncepcja nas samych jako oddzielnych od Boga rozpływa się w otwartym niebie czystej świadomości. To bardzo miła koncepcja, ale dlaczego niedualiści muszą równocześnie krytykować osoby oddane Bogu?

Uprzedzenie, które ciągle napotykam – zwłaszcza wśród tego, co scharakteryzowałabym jako Neo-Advaita Vedanta, i co próbuję tutaj zdemaskować – brzmi następująco: Świadomość niedualna jest lepsza od doświadczenia oddania, ponieważ oddanie zakłada naiwną wiarę w oddzielenie od obiektu naszej tęsknoty (Boga, Miłości). Niedualizm rozumie kosmiczny żart i wie, że niemożliwe jest bycie oddzielonym od tego, kogo kochamy, ponieważ istnieje tylko jedna Ostateczna Rzeczywistość, a my jesteśmy jej częścią. Dlatego oddanie jest niedojrzałą skłonnością, która rodzi się z wysublimowanych impulsów emocjonalnych. Natomiast niedualizm jest oznaką duchowej dojrzałości i powinien być celem wszystkich duchowych praktyk (oczywiście bez bycia nastawionym na cel, co byłoby dualistyczne).

Ten argument nie jest sprawiedliwy. I nie jest kobiecy. Chodzi mi o to, że jeśli kobiecość polega na wcielaniu i ucieleśnianiu (co głoszę w tej książce), to spoczywa ona w samym centrum sfery materii i formy. A w formie mamy zarówno oddzielenie, jak i jedność. Mamy pasma górskie i srebrne świerki, śródmieścia i bary, starych białych facetów i radykalne czarne feministki. Mamy nastolatków w więzieniu i matki, które za nimi tęsknią, pogrążone w żałobie wdowy i uganiających się za spódniczkami mężów, ludzi, których praktyka medytacyjna zmusza do ofiarowania się w służbie tym z marginesu i innych, którzy mają to gdzieś. Ten świat wypełniony jest wspaniałą, nieuporządkowaną wielością. Czasami Bóg wydaje się bardzo odległy i dlatego za nim tęsknimy. Nie dlatego, że wierzymy, iż Bóg czy jaźń są ostatecznie egzystencjalnie oddzielone, ale dlatego, że tutaj, pośród naszej względnej rzeczywistości, nasze dusze tęsknią za powrotem do miejsca, z którego pochodzimy… do Miłości Absolutnej.

Kiedy więc angażujemy się w praktyki oddania, takie jak intonowanie imion Boskości w którymś z wielkich świętych języków świata lub składanie ofiar Chrystusowi, Krysznie czy Quan Yin, otwieramy nasze serca, a nasze serca są bezgraniczne. To właśnie tam budzimy się do fundamentalnej prawdy o tym, że nie jesteśmy dwoistością. I nie jest to żaden -izm… to żywa rzeczywistość, kiełkująca w bogatej, ciemnej glebie naszego wypełnionego formami doświadczenia. W ten sposób zamiast służyć jako przeszkoda dla niezróżnicowanej świadomości, oddanie staje się drogą do tego, co wielka kobieca mistyczka Juliana z Norwich nazywała „jednoczeniem”. Pozycja dwoistości (nasze małe ja tęskniące za Boskością) staje się odskocznią do nieskończonego krajobrazu nie-dwoistości. A to doświadczenie jedności ze Wszystkim (które ze swej natury jest zwykle bardzo ulotne) wypełnia nasze serca i zmusza do oddania się na nowo.

Nigdy nie doświadczyłam wzniosłej ciszy bezkształtności jako czegoś sprzecznego z moją tęsknotą i uwielbieniem Boga. Według mnie jesteśmy wystarczająco rozległymi istotami, żeby łączyć te pozornie przeciwstawne atrybuty w solidną i ożywioną trzecią prawdę. Nie potrzebujemy wyznawania żadnego konkretnego dogmatu – nawet tych, które wydają się szczególnie oświecone – aby odnaleźć naszą drogę do domu, do Boskości. Większość mistyczek, które uwielbiam, przejawiała podobną hybrydę oddania oraz niedualnych doświadczeń i wglądów. Być może ty również jesteś takim poszukiwaczem. Zaangażujmy się, a nawet wymyślmy praktyki, które będą zgodne z naszą własną duchową wrażliwością. Ufajmy wrodzonej mądrości naszej duszy i rzućmy się w wir tajemnicy. Praktykujmy w wielu przestrzeniach, z różnymi społecznościami i w samotności, pozwalając swoim ostrym krawędziom wtopić się w Jednię. A potem pozwólmy, żeby nasze serce pękło na nowo, gdy przypomnimy sobie nieznośne piękno niewidzialnej twarzy Ukochanego.

Teresa z Ávila

Ważne jest, aby nie myśleć za dużo, ale dużo kochać, a więc robić to, co najlepiej budzi w nas miłość.

TERESA Z ÁVILA

Lubię wierzyć, że wszyscy jesteśmy otoczeni niewidzialną obręczą kochających przodków, złożonym z naszych matek, babek i prababek, oraz nieżyjących już mądrych kobiet, które czcimy jako mentorki, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek spotkaliśmy je osobiście, czy nie. Wyczuwam tam również obecność bogiń, których historie kierują naszymi krokami, wraz z niezliczonymi niewidzialnymi istotami, o których możemy nawet nie wiedzieć, że są tu z nami. Pozwólcie, że zapoznam was z tą, którą uważam za moją osobistą „świętą matronę” – Teresą z Ávila. Zbadajcie jej arcydzieła (które miałam zaszczyt tłumaczyć na współczesny, przystępny język angielski), takie jak The Interior Castle (Zamek wewnętrzny) oraz The Book of My Life (Księga mojego życia) i zobaczcie, czy zamieszka ona również w waszym wewnętrznym sanktuarium.

Teresa jest świetlanym przykładem pobożności i oddania, które łączą się z przeżytymi  przez nią doświadczeniami stanów niedualnych. Urodzona w burzliwym okresie hiszpańskiej inkwizycji, Teresa była konwertytką z pierwszego pokolenia (conversa oraz jego męski odpowiednik converso to terminy odnoszące się do średniowiecznych Żydów lub muzułmanów z Hiszpanii lub Portugalii, którzy przeszli na katolicyzm, zwłaszcza w XIV i XV wieku – przyp. tłum.), pochodzącą z żydowskiej rodziny, którą miała szczęście wykupić z wygnania  oraz kobietą pełną odwagi, żeby przejść przez proces nawrócenia na chrześcijaństwo. Kiedy ojciec Teresy był chłopcem, oskarżono go o potajemne kultywowanie żydowskich tradycji przodków, co doprowadziło do publicznego zhańbienia jego rodziny. Nie było to do końca trafione oskarżenie, ponieważ żydowskie rytuały odprawiane są przeważnie w domu i przewodniczą im kobiety, więc najprawdopodobniej to babcia Teresy je praktykowała. Być może to ona odważyła się zapalić świece szabatowe i powitać Oblubienicę Szabatu, ducha Szabatu, a następnie pobłogosławić dzieci. Tak czy owak cała rodzina poniosła dotkliwe konsekwencje. Wyciągnięto ich z domu i przez siedem piątków z rzędu wleczono przez ulice Toledo, zmuszając do klękania przy każdej katolickiej świątyni w mieście, podczas gdy kościelni urzędnicy lżyli ich na głos, a zwykli obywatele pluli na nich i rzucali antysemickie przekleństwa.

Ojciec Teresy był zdeterminowany, żeby jego dzieci nigdy nie zaznały takiego upokorzenia jak on. Odwrócił się od judaizmu i stworzył pobożny katolicki dom. Kiedy Teresa urodziła się w 1515 roku, jedynym smakiem religijnego doświadczenia dostępnym zarówno w hiszpańskiej kulturze, jak i w jej własnej, straumatyzowanej rodzinie, było chrześcijaństwo, a mówienie o jakiejkolwiek innej opcji wiązało się z ryzykiem wygnania lub śmierci. Niemniej jednak od wielkiego wypędzenia Żydów i muzułmanów w 1492 roku, minęło zaledwie kilka lat, więc zapach judaizmu i islamu unosił się jeszcze w powietrzu, którym oddychał każdy hiszpański katolik. To prawdopodobnie dlatego w  prozie Teresy pobrzmiewa żydowski impuls, żeby kłócić się ze wszystkim, a zwłaszcza z Bogiem. I dlatego poezja jej protegowanego, Jana od Krzyża, przesiąknięta jest obrazami ogrodów i wina, które odnajdujemy wszędzie w sufizmie, mistycznym odłamie islamu.

Teresa dorastała z ambiwalentnym stosunkiem do Kościoła. Kochała Chrystusa, ale była nieufna wobec chrześcijaństwa. Niezależnie od tego, czy była świadoma swoich żydowskich korzeni i bardzo realnego zagrożenia, jakie stwarzały, wydaje się, że postrzegała ciężką rękę zinstytucjonalizowanego Kościoła jako przeszkodę w jej żywym doświadczeniu wiary. Dlaczego – jak nieraz musiała się zastanawiać –  czy intymność z Ukochanym musi być zdegradowana do drugiego miejsca za lojalnością korporacyjną (ang. corporate loyalty)? Nawet jeśli deklarowała się wierną córką Kościoła aż do dnia swojej śmierci, duchowa pustka niektórych zwyczajów  chrześcijaństwa zupełnie jej nie przekonała.

Kiedy miała dwanaście lat, jej trzydziestotrzyletnia matka zmarła przy porodzie dziewiątego dziecka, a Teresa zwróciła się wtedy do Matki Bożej. Pielęgnowała to połączenie przez całe życie, ale ta więź nie poskromiła w magiczny sposób dziewczynki, ani nie uczyniła jej cichą i łagodną. Do szesnastego roku życia ciągle wpadała w kłopoty. W końcu została wplątana w skandal na tyle drastyczny, że ojciec wysłał ją do klasztoru, żeby została „wychowana” (tzn. poddana kontroli). W swoich pismach Teresa nigdy nie precyzuje, czego się dopuściła. Czy straciła dziewictwo? Czy może poszła na spacer do ogrodu z chłopcem, bez opieki? Czy została przyłapana na całowaniu innej dziewczyny? Wiemy tylko tyle, że ojciec Teresy, skazując ją na pobyt w zakonie, zakładał, że jego krnąbrna córka ochłonie i nauczy się kobiecych umiejętności, zanim wróci do domu, aby rozpocząć godne życie, wyjść za mąż za odpowiedniego dżentelmena i rodzić dzieci.

Przyzwyczajona do niezwykłego stopnia wolności w domu bez matki, Teresa początkowo nie zgadzała się z regułami i ograniczeniami życia zakonnego. Z natury towarzyska i rozmowna, czuła się stłamszona przez narzuconą ciszę i samotność. Stopniowo jednak jej psychika się uspokajała, a system nerwowy ulegał rozluźnieniu. Zaczęła odczuwać radość i schronienie w codziennych sesjach modlitwy kontemplacyjnej, znajdując sekretną oazę w cichej przestrzeni pomiędzy okresami śpiewanej liturgii.

Był to więc inny rodzaj wywrotowego działania, inny akt buntu, kiedy Teresa poinformowała ojca, że chce wstąpić do klasztoru, do którego została zesłana i złożyć śluby zakonne. Zaskoczony ojciec zupełnie się tego nie spodziewał. Wszelkimi siłami próbował ją od tego odwieść. Dla wszystkich, którzy ją znali – a przede wszystkim dla samej Teresy – było oczywiste, że nie jest to dziewczyna, która nadaje się do życia zakonnego. Tak czy owak, Teresa spędziła kolejne dwadzieścia lat w izolacji od świata, który kochała. Nie potrafiła się przystosować do małej i uporządkowanej rzeczywistości. I tak w końcu, po kilkudziesięciu latach, stworzyła nową. Od wewnątrz.

Ale najpierw musiała doświadczyć radykalnego nawrócenia serca.

OTWARCIE WRÓT

Dopiero dobrze po trzydziestce Teresa natknęła się na swego Ukochanego i pogrążyła w miłości, która odmieniła jej życie. Pewnego dnia, gdy szła klasztornym korytarzem, zauważyła na filarze figurę Chrystusa ubiczowanego, związanego i ukoronowanego cierniem. W ramach przygotowań do zbliżającej się uroczystości ktoś zostawił ją opartą o ścianę. Zirytowana Teresa schyliła się, żeby ją podnieść i przenieść w odpowiednie miejsce. W tym momencie jej spojrzenie przyciągnęło wzrok cierpiącego Chrystusa i ich oczy się spotkały.

Jego oblicze bardzo ją poruszyło –  to była mieszanka wstrząsającego bólu, bezwarunkowej miłości, bezbronności i intymności. Uczucia te zalały i wypełniły serce Teresy, uwalniając ją z wygnania na religijnej pustyni i przenosząc do ogrodu mistycznej więzi. Rzuciła się na kamienną posadzkę w pełnej pokorze i uwalniając łzy, które powstrzymywała przez całe życie, przeprosiła Ukochanego za to, że go zaniedbywała, obiecując, że zawsze będzie pamiętać o tej wielkiej miłości. W rzeczy samej, wierna swojej buntowniczej naturze, odmówiła wstania z posadzki, dopóki Chrystus nie zapewnił jej, że nigdy nie pozwoli jej zapomnieć, jak głęboko go kocha. Usłuchał żądań Teresy. Odtąd ich miłość stała się płomieniem, który ożywiał ją aż do dnia śmierci, wiecznie napełniającym się kielichem wina, który nieustannie ją odurzał.

To „drugie nawrócenie” Teresy na klasztornym korytarzu wyzwoliło w niej skłonność do przeżywania stanów ekstatycznych. Tę skłonność do uniesień równoważyło tylko jej pragnienie do służby. Pragnęła, aby wszyscy – a zwłaszcza kobiety – mieli dostęp do bezpośredniego połączenia z Boskością w sanktuarium własnej duszy. Założyła ruch reformatorski zwany Karmelitami Bosymi, na cześć swojego przywiązania do kontemplacyjnych wartości dobrowolnej prostoty, samotnej ciszy i zażyłości z Ukochanym w nieustannej modlitwie.

Kiedy Teresa miała pięćdziesiąt dwa lata, spotkała błyskotliwego młodego mistyka, który później stał się znany jako Jan od Krzyża… kolejnego członka hybrydowego plemienia oddaniowo-niedualnego, który wcześniej opisywałam. Z właściwym dla siebie wdziękiem i elokwencją, Teresa przekonała Jana do współpracy przy zakładaniu wspólnot kontemplacyjnych w całej Hiszpanii. Para była prześladowana za swoje wysiłki. Kiedy Jan miał dwadzieścia dziewięć lat, grupa braci Karmelitów (głównego nurtu) włamała się do jego pokoju w środku nocy i uprowadziła go. Przewieźli go do odległego klasztoru na wzgórzach pod Toledo i zamknęli w maleńkiej, ciasnej celi, która kiedyś była latryną, gdzie marniał przez dziewięć kolejnych miesięcy.

Przerażające uwięzienie Jana stało się katalizatorem jego duchowego zejścia w głębiny ciemności, co paradoksalnie doprowadziło go do źródła światła. Ten nieoczekiwany blask dodawał mu sił. Nie mając gdzie się ukryć przed bólem zdrady ze strony własnych braci i czując się opuszczonym przez Boga, którego kochał, Jan stopniowo się przemieniał. Jego wewnętrzna rzeczywistość stała się stanem duchowej nagości, gdzie doświadczył zjednoczenia z Ukochanym… obiektem najgłębszej tęsknoty jego serca. Ta przemiana dała początek naukom, z których obecnie słynie, a które można opisać jako „ciemna noc duszy”, a także jego ekstatycznej poezji.

W międzyczasie Teresa pogrążyła się w okresie nieustannych wizji, głosów i uniesień, które często pojawiały się w miejscach publicznych, takich jak kaplica klasztorna, w której czasami lewitowała, podczas odprawiania różnych nabożeństw! Te niezwykłe epizody przyciągnęły uwagę hiszpańskiej inkwizycji, co w połączeniu z nieczystością jej krwi, skażonej żydowskim pochodzeniem jej rodziny, były wystarczającym pretekstem, żeby przyjrzeć się jej głębiej. Zażądano, między innymi, żeby udokumentowała każde duchowe zdarzenie, jakie kiedykolwiek przeżyła, odkąd tylko sięga pamięcią, aby można było ustalić, czy dany epizod i wzorzec wskazuje na złudzenie wywołane przez diabła, czy też popiera jej twierdzenia o byciu błogosławioną przez Boskość. Gdyby inkwizytorom udało się udowodnić, że Teresa została opanowana przez złego ducha, mogliby usprawiedliwić przerwanie reformy, którą wdrażała w kościele. Ale ona tak oczarowała wszystkich swoim dowcipem i wnikliwością, że w końcu, wbrew sobie, pobłogosławili jej odmienny projekt i punkt widzenia.

 NIE DWOJE

Postrzegam Jana i Teresę jako pewien rodzaj wstęgi Möbiusa, gdzie każde z nich zakrzywia się, żeby dopełnić drugą osobę. Choć oboje są przykładem dualno-niedualnego tańca miłości, ich osobowości sprawiły, że wyrażali go w inny sposób, a ich płeć zdawała się wzmacniać odmienne doświadczenia. Zewnętrzna postawa Jana charakteryzowała się powściągliwością, cichością i niewidzialnością. Wewnętrznie zaś płonął namiętną tęsknotą za zjednoczeniem z Ukochanym… zamierzał uciec od pojęć i domu zmysłów, żeby tylko spotkać się z Ukochanym na tajemnym spotkaniu w ogrodzie. Inaczej Teresa. Na zewnątrz była uczuciowa, ekstrawertyczna i pełna dramatyzmu. Ale jej życie wewnętrzne było skąpane w słodkim pokoju towarzyszenia Temu, Którego Kochała.

Powiedzmy ogólnie, że droga Teresy jest drogą kobiecości. W pełni zamieszkiwała i wcieliła się fizycznie w swoje życie. Zjednoczenie z Bogiem oznaczało dla niej zwrócenie się do wewnątrz i podążanie za zapachem miłości aż do centrum jej własnej istoty, gdzie mieszkał Ukochany. To stąd ją wzywał i stąd witał ją w domu. Ślady tej obecności znajdowała wszędzie, gdzie się udawała. Jest to trajektoria, którą Teresa tak mistrzowsko opisuje w swoim przewodniku po rozwoju duchowym, The Interior Castle (Wewnętrzny zamek). Jej duchowość jest skoncentrowana na Chrystusie. Jezus jest formą, która łączy Teresę z tym, co nie posiada formy. Przestrzeń, w której spotyka swojego Boga, jest intymna, przypominająca łono i dogłębnie osobista. Przyjęta przez hiszpańskich mistyków konwencja odnoszenia się do Boga jako męskiego Ukochanego (On) i do duszy jako żeńskiej kochanki (Ona) odzwierciedla ziemski erotyzm tej relacji.

Jak widzimy, większość wielkich religii świata kładła zwykle nacisk na przekraczanie ciała i innych przyziemnych rozproszeń. Nie jest to żadnym zaskoczeniem, ponieważ ich głównymi administratorami byli historycznie ludzie zdecydowani pokonywać swoje cielesne przywiązania, żeby stać się godnymi spotkania z Bogiem. Tymczasem, od strony kuchni, to właśnie kobiety przekazują żywe serce religii, zapalając świece, śpiewając modlitwy, sprzątając popłód i kąpiąc zmarłych. Bóg – jak głosiła Teresa – …mieszka pośród garnków i patelni.

Niczym ulubiona krewna, którą odkryłam w dorosłym życiu, Teresa stała się moją bohaterką, powierniczką i moim wzorem do naśladowania w życiu pełnym pasji, w którym zacierają się granice między immanencją, a transcendencją, a kontemplacja i działanie stają się nierozłączne. Ale oczywiście nie od początku uznawałam Teresę z Ávila za swoją sojuszniczkę. W istocie, kiedy spotkałam ją po raz pierwszy, próbowałam ją ominąć. W odróżnieniu od Jana od Krzyża, którego spokojny blask zawsze uwielbiałam. Dla Jana, zjednoczenie było kwestią „wspinania się po ukrytej, tajemnej drabinie” w górę i poza widzialny względny świat, do miejsca, gdzie „wszystkie nasze zmysły zostają zawieszone i wstrzymane ”, jak oświadcza w swoim arcydziele pt.: Ciemna noc duszy.

Ale potem Teresa, przyćmiła go swoim płomiennym blaskiem. Podczas gdy Jan, w charakterystyczny dla siebie i męski sposób, zaszył się w swojej samotnej grocie na wzgórzach nad klasztorem w Segowii, żeby medytować nad La Nada (Świętą Pustką), Teresa szarżowała po kastylijskiej wsi, zakładając klasztory i obalając władzę systemu. Dla Jana, zjednoczenie z Bogiem polegało na demontażu, rozbiórce oraz dekonstrukcji wszystkich form cielesnych i pojęciowych w żarliwym poszukiwaniu Braku Formy, która leży poza sferą zmysłów i intelektu. Teresa pojmowała zjednoczenie jako przyjęcie każdej cząstki nieuchronnej rzeczywistości jako przesyconej, ociekającej i lśniącej Boskością.

Kiedyś myślałam, że te perspektywy patrzenia na Świętego wzajemnie się wykluczają. Pustynna, surowa duchowość Jana… i ziemskie ciepło Teresy. Ale jak się okazuje, one się przenikają i dopełniają. Praktyka Jana, polegająca na odpoczywaniu w pustce, zapoczątkowała jego płomień adoracji. Jego pasja dla Boga nie ma sobie równych w literackim kanonie żadnej religii w żadnej epoce. Impuls Teresy do modlitwy i uwielbienia doprowadził ją do stanu błogosławionej nie-dualności. Dla niej najwyższą formą modlitwy było to, co nazywała „modlitwą ciszy”, w której dusza po prostu spoczywa w obecności Przyjaciela, a wszelkie ślady oddzielenia znikają. Kiedy już zrozumiałam, że oba te podejścia – dualne i niedualne, pobożne i ascetyczne – wygodnie współistnieją w mojej własnej duszy, wszelkie dotychczasowe rozbieżności między tymi dwoma hiszpańskimi mistykami całkowicie się rozpuściły.

W kategoriach pobożności i oddania, kochanka (dusza) i Ukochany (Boskość) zaczynają jako jedność. Kochanka cierpi z powodu iluzji oddzielenia, ale potem oboje zostają przywróceni do jedności. Tęsknota duszy prowadzi do boskiego zjednoczenia. W kategoriach nie-dualności, kochanka i Ukochany nigdy nie byli dwojgiem… zawsze byli jednym i zawsze będą. Zadaniem duszy jest po prostu o tym pamiętać.

Odnajdując wewnętrzne kobiece królestwo

Teologia wewnętrznego świata i życia (ang. innerness) Teresy z Ávila była rewolucyjna. Wiedziała ona, że dusza każdego człowieka jest zaprojektowana jako swego rodzaju królestwo – wspaniały „wewnętrzny zamek” – z miękko zaokrąglonymi pokojami, prowadzącymi zawsze do wewnątrz, ku świetlistemu centrum zamieszkanemu przez samą Miłość. Jest to błogosławione królestwo przeznaczone dla nas wszystkich. W związku z tym mistyczka kieruje do nas radykalne zaproszenie, żebyśmy porzucili moralistyczne samooskarżenia, pozbyli się sztywnych dogmatów, zdjęli płaszcz uprzedzeń i nago weszli w ramiona Ukochanego. Intymność, którą tam odkryjemy, zainspiruje nas do zbierania owoców miłości i karmienia głodnego świata.

W swojej wizji duszy jako wewnętrznego zamku, Teresa wyodrębnia siedem stacji podróży do boskiego zjednoczenia, używając analogii do siedmiu głównych komnat w pałacu. Przestrzenie zewnętrzne reprezentują początek naszej drogi do domu. Na początku światło Boskości jest słabe, a Jej głos nikły. Ale zarówno blask, jak i pieśń o Bogu stają się coraz wyraźniejsze i głośniejsze, im bardziej zbliżamy się do centrum.

Początkowe stacje dotyczą dyscypliny i pokory. W tym miejscu świadomie kultywujemy samopoznanie i samoświadomość. Angażujemy się w modlitwę kontemplacyjną jako sposób na zbliżenie się do Ukochanego, zobaczyć Go lub poczuć w ciemności. Teresa tłumaczy, że to jak spanie obok kogoś w nocy. Nie potrzebujemy wizualnych ani dotykowych dowodów, żeby wiedzieć, że druga osoba tam jest. Wręcz przeciwnie, szaleństwem byłoby wierzyć, że jej tam nie ma tylko dlatego, że jej nie widzimy. Wsłuchaj się w dźwięk oddechu. Raduj się bliskością drugiego człowieka.

W miarę jak podróż się rozwija, zaczyna nabierać tempa. Spotkaliśmy osobę, którą kochamy. Zakochaliśmy się po uszy. Nasza miłość jest odwzajemniona. Data ślubu ustalona. Teraz nie możemy się doczekać, żeby to skonsumować. Nie zgadzamy się z konwencją i wybieramy najbardziej bezpośrednią drogę do związku, nawet jeśli nie ma jej na żadnej mapie. Kto miałby cierpliwość do map? Pozbywamy się wszelkich sugestii i zanurzamy w dziczy. Zwracamy się do wewnątrz.

Życie kontemplacyjne jest gobelinem intencji i poddania, wyciągania ręki i odpuszczania, bezruchu i radości, formy i bezkształtności. Jest wypełnione pobożnością i niedualne. Jest zakorzenione w związku z Ziemią i naszym wzajemnym powiązaniu z wszystkimi istotami. I chodzi w nim o chwile zachwytu w obliczu najzwyklejszych zjawisk, w których nasze szczególne, ucieleśnione doświadczenie ustępuje miejsca niezróżnicowanemu stopieniu się ze Wszystkim Co Jest. Oto taniec męskości i kobiecości, które wzywają się wzajemnie z rdzenia DNA duszy, domagając się ponownego zjednoczenia i całości.

OGRÓD MODLITWY

Teresa porównuje rozwijanie życia kontemplacyjnego do pielęgnowania ogrodu. W swojej książce zatytułowanej Vida (Life Story) zachwyca się wymyśloną przez siebie analogią „czterech wód modlitwy”. Pierwsza woda modlitwy jest pracochłonna. Idziemy do studni, opuszczamy wiadro coraz bardziej w dół, a następnie wyciągamy je do góry. Woda chlupocze po bokach, a my tracimy mniej więcej połowę. Następnie musimy przenieść ją przez podwórko do ogrodu, gdzie ostrożnie wylewamy na glebę i błagamy nasiona, żeby wykiełkowały. Jest to równoznaczne z celowym pielęgnowaniem dyscypliny praktyki kontemplacyjnej.

Druga woda modlitwy nadal wymaga wysiłku, ale istnieje pewne wsparcie. Kręcimy korbą wodnego koła, które czerpie wodę ze źródła i kieruje ją wzdłuż misternie zaprojektowanego akweduktu, dostarczając ją przez wylot do czekającego w pewnej odległości naczynia. Woda hałaśliwie się rozpryskuje robiąc wiele zamieszania, gdy dociera na miejsce. Nie przestajemy medytować. Mamy chwile wglądu.

Trzecia woda modlitwy jest bardziej bezpośrednia. Poprzez układ rowów nawadniających (system zaprojektowany przez Maurów w średniowiecznej Hiszpanii – przyp. tłum.), po prostu podnosimy drewnianą bramę i woda płynie z acequia madre, „kanału-matki”, wzdłuż każdego kanalika, odżywiając delikatne pędy poprzez nasączenie ziemi wokół nich. Odpoczywamy w pogłębiającym się stanie ciszy.

Czwartą i zdecydowanie najskuteczniejszą wodą modlitwy jest deszcz. Bo deszcz jest łaską. Nie można go wymusić ani zaprojektować, nie można się o niego postarać ani wytargować. Deszcz jest darem Ducha. Naszym jedynym zadaniem jest przyjąć go i podnieść ręce w uwielbieniu. Nasza indywidualna tożsamość mięknie, a my przypominamy sobie, że już jesteśmy jednością z Jedynym, zawsze byliśmy i zawsze będziemy.

Duchowi wojownicy

Życie kontemplacyjne nie jest dla osób bojaźliwych. Bycie cichym może być przerażające, a pozostawanie w bezruchu wymaga odwagi. Nie można oczekiwać od nikogo, że zasiądzie na polu bitwy własnego umysłu, nie będąc uzbrojonym w miecz bezwarunkowej prawdy w jednej ręce i miecz bezwarunkowej miłości w drugiej. A jednak podróż do wewnątrz nie jest podróżą dla jakiejkolwiek elity. Nie trzeba przechodzić przez skomplikowane inicjacje i płacić za drogie seminaria, aby zyskać dostęp do miejsca, w którym możemy spotkać Rzeczywistość i powiedzieć jej „tak”. Kiedy zwracamy się do wnętrza, badając obecną chwilę z cierpliwością i dociekliwością, stajemy się plażą, przez którą może przepłynąć fala miłości i przekształcać topografię naszej duszy. Moja przyjaciółka Miranda Macpherson nazywa to napływające doświadczenie „nektarem”, powołując się zarówno na jego słodycz, jak i odżywczą jakość.

Miranda doznała spontanicznego przebudzenia, siedząc w jaskini wielkiego nauczyciela Advaita Vedanty (niedualizmu), Ramany Maharshi (1879-1950) w Indiach. W tamtym momencie spędziła już lata, prowadząc różne grupy w praktykach kontemplacyjnych. Była kierowniczką duchową kierującą innymi duchowymi kierownikami. Jej specjalnością były różnorodne praktyki duchowe, takie jak prowadzone wizualizacje i śpiewy, a czerpała z mądrości przekazów wszystkich wielkich tradycji świata. Podstawowym elementem podejścia Mirandy była modlitwa (pobożność i oddanie), a różne metody wychwalania Jedynego wypełniały jej serce i wpływały na jej uczniów w podobnie podnoszący na duchu sposób. Trudno było się nie uzależnić od tych słodkich spotkań z rzeczywistością miłości.

Jednak tego dnia w jaskini, przepełnione naczynie ducha, opróżniło się. Miranda usłyszała głos Ramany (choć opuścił on swoje ciało dziesiątki lat wcześniej). Pozostań w bezruchu… powiedział. Niczym nie bądź. Nic nie rób. Niczego nie otrzymuj. Stań się niczym. Niczego się nie wyrzekaj. Spoczywaj w Bogu. W tym momencie, bez żadnego wahania, Miranda poddała się. Uwolniła bogatą treść swojego życia duchowego i pozwoliła odejść wzniosłym naukom, które studiowała. Kiedy wkroczyła w niedualną pustkę, wszystkie lata medytacji i modlitw, śpiewów i wizualizacji odeszły, a Miranda pogrążyła się w sercu tajemnicy. To burzące porządek zejście w duchową i konceptualną bezprzyczynowość trwało przez wiele miesięcy, a jej dotychczasowe życie rozpadło się wraz z nim. Opuściła ośrodek, który założyła w Londynie i rozpoczęła okres odosobnienia w Kalifornii.

Pewnego dnia, gdy biegała po lesie, hinduski śpiew wypłynął z jej wnętrza i wyłonił się w pieśni – Sri Ram Jai Ram Jai Jai Ram Om. Ten przepływ świętej pieśni zaskoczył Mirandę. Nie śpiewała mantry oddania od wielu miesięcy. Wydawało się, że była niezdolna do angażowania się w dualistyczne praktyki, które wcześniej były tak istotne w jej życiu. A jednak teraz energia miłości napływała swobodnie do pustej przestrzeni jej duszy.

Moje serce poczuło się tak, jakby po prostu eksplodowało światłem, miłością i ekstatycznym uwielbieniem… opowiada Miranda. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że To wychwala To w moim sercu. Jak mawiają Sufi, „To miłość własna Ukochanego kocha Ukochanego we mnie”. To był dzień, w którym modlitwa, pobożność i śpiew powróciły do mojego życia, ale nie jako sposób, żeby się gdziekolwiek dostać. Miranda opisuje przypływ adoracji jako naturalną recyrkulację nektaru łaski, który jest naszą prawdziwą naturą.

Kiedy śpiewamy pieśni sakralne, znajdujemy się niczym pod rwącym strumieniem miłości, który obmywa nas i pozostawia w stanie świętego wyciszenia. Ekstaza przechodzi w bezruch i ciszę. Święte chwali samo siebie i milknie. Możemy zapaść się w tę ciszę i to już na zawsze.

Gate Gate Paragate Parasamgate Bodhi Svaha! Oto wielkie buddyjskie błogosławieństwo na końcu Sutry Serca, znanej jako Pradżniaparamita (która jest ucieleśnieniem Boskiej Kobiecości, tak przy okazji). Odszedł, odszedł, odszedł poza, odszedł poza to, co jest poza. Chwała temu, który odchodzi!

pogłębienie

Aby kultywować życie kontemplacyjne, sugeruję podjęcie zobowiązania do codziennej praktyki medytacji na siedząco przez trzydzieści dni. Jeśli macie już regularną praktykę lub utrzymywaliście ją w przeszłości, spróbujcie nowej metody i zobaczcie, czy ożywi wasze doświadczenie. Jeśli jesteście nowi w medytacji, zachęcam do zbadania niektórych z tradycyjnych technik wymienionych poniżej. Najlepiej uczyć się ich pod przewodnictwem nauczyciela lub doświadczonego praktyka. Tak czy owak nawet dziesięć do dwudziestu minut śledzenia własnego wdechu i wydechu w pozycji siedzącej, z zamkniętymi oczami lub z wzrokiem miękko skierowanym w dół, może odmienić nasze życie.

Podczas eksperymentowania zwróć uwagę, czy naturalnie pociągają cię praktyki oddania, czy pełnego stapiania. W czym twoje serce czuje się najbardziej szczęśliwe? A może jest szczęśliwe w obu? Wypróbuj różne metody:

  • Praktykę mindfulness (uważności)
  • Vipassanę, czyli medytację wglądu
  • Mettę, czyli miłująca dobroć
  • Tonglen, czyli „wysyłanie i branie”
  • Zazen
  • Modlitwę centrującą
  • Lectio Divina, czyli świeckie czytanie
  • Mantrę
  • Dhikr, czyli powtarzanie boskich imion
  • Wizualizację

Codziennie zapisuj doświadczenia w dzienniku, żeby śledzić swoją podróż.