Przebudzona rodzina
Część 1
Nowe Przebudzenie
Rozdział 1
Zmiana podejścia
– Ale mamo, ja nie chcę! – upierała się moja niezależna córka. – Nie powinnaś mnie zmuszać do udziału w jakimś nudnym przyjęciu twojej przyjaciółki.
Wiedziałam, że Maja nie jest zainteresowana moimi planami na popołudnie, ale chciałam, żeby dotrzymała mi towarzystwa. Poza tym wmawiałam sobie, że namawiam ją do tego „dla jej dobra”. Zareagowała tak, jak zwykły reagować dwunastolatki – z mieszaniną oburzenia, uporu i zuchwałości. Odwróciła się do mnie plecami, weszła do swojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Stałam z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami. Wychowywałam córkę na osobę niezależną, więc pewna część mnie podziwiała jej asertywność. A jednak inna część zdenerwowała się, że tak mi odpowiedziała. „Raz na jakiś czas powinna zrobić to, co się jej każe” – usłyszałam głos w swojej głowie. Z pewnością domyślasz się, która część wygrała – wybuchłam, zanim zdążyłam się zorientować. Wparowałam do jej pokoju.
– Nie będziesz mówiła do mnie takim tonem – oznajmiłam głośno. – Nie pozwolę sobie na brak szacunku. Masz mnie przeprosić i wziąć udział w tym wydarzeniu.
Z tym słowami zrobiłam to, co ona wcześniej – odwróciłam się plecami i wyszłam z pokoju, trzaskając drzwiami.
– No! To ją nauczy rozumu! – powiedziałam do siebie dumnie. – Nie pozwolę, żeby w moim domu dorastał bezczelny smarkacz. Ma robić to, co jej każę.
To nie była moja pierwsza kłótnia z córką w ostatnim czasie. Odkąd skończyła dwanaście lat, doświadczała burzliwych, niezrozumiałych dla siebie emocji. Podobnie jak większość matek dziewcząt w tym wieku, często zapominałam o tym, jak ważne jest zwracanie się do niej z troską i spokojem, a w dodatku sama poddawałam się emocjom. W tamtej sytuacji to nie jej podejście wywołało kłótnię, ale moje. Chwilę później, gdy już się uspokoiłam, przyszłam do niej się przytulić, licząc na pojednanie po swoim wybuchu. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, jak niechcący nawzajem się prowokujemy.
– Powinnam być mądrzejsza i nie naciskać na ciebie w taki sposób – wyznałam przepraszająco. – To ja jestem dorosła i jestem twoją mamą.
Spojrzała mi prosto w oczy i z niezwykłą szczerością odpowiedziała:
– Ależ mamo, to ja nie powinnam odzywać się do ciebie w tak niegrzeczny sposób. Ja też mogłam być mądrzejsza! W końcu mam dwanaście lat!
Trudno mi to przyznać, ale ulżyło mi, gdy usłyszałam, że Maja też czuła się źle z tą sytuacją. Co więcej, jakaś część mnie odczuła wręcz przyjemność z faktu, że nie tylko ja straciłam panowanie nad sobą, i że córka również miała wyrzuty sumienia. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie dobitnie, że istnieją dwie różne części mnie – jedna odczuwała głęboką więź z córką i pozostawała w kontakcie z jej wrodzoną mocą, a druga zareagowała automatycznie i bezmyślnie, wzbudzając niechęć i oddalając nas od siebie. Następnie zdałam sobie sprawę, że ta pierwsza odzwierciedla moje rzeczywiste odczucia, a druga jest tylko tym nieracjonalnym aspektem, który nazywam ego. Gdy tylko rozpoznałam, że to moje ego, a nie prawdziwe ja mówiło mi, że Maja powinna robić to, co jej każę, przestałam go słuchać. „Dziś już nie będziesz mi mówić, co mam robić” – wyszeptałam. Odzyskawszy spokój i zdolność racjonalnego myślenia, mogłam przyznać, że to moje własne ego doprowadziło do tego nieprzyjemnego epizodu. Gdybym pozostała w zgodzie ze sobą jako troskliwy rodzic, nie zmuszałabym córki do udziału w wydarzeniu, na które nie ma ochoty. Próbowałam ją kontrolować wyłącznie z egoistycznych powodów. Z biegiem lat zrozumiałam, że moje ego, które często przybiera formę kontrolującego, wymagającego, gniewnego głosu w głowie, nie jest moim prawdziwym ja. Nikt z nas nie jest swoim ego. Więc czym ono jest? To wyuczone reakcje, które pojawiają się pod wpływem określonych bodźców – ukryte emocje, które możemy okiełznać, gdy je sobie uświadomimy.
Im bardziej panujemy nad własnym ego (wyciszamy jego często sprzeczne i negatywne dialogi wewnętrzne, które wzbudzają w nas tak wiele irracjonalnych emocji), tym łatwiej jest nam nawiązać autentyczny kontakt z drugim człowiekiem. To właśnie nasze prawdziwe ja jest istotą naszego istnienia. Jest zawsze obecne głęboko w nas, chociaż często zagłusza je nieustanna paplanina ego i nasze reakcje emocjonalne. Jeden z moich klientów zapytał kiedyś – Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy swoim ego, tą reagującą bez namysłu częścią nas, tym głosem w naszej głowie? Tak, dokładnie to mam na myśli. Jak wyjaśniłam w swojej pierwszej książce Świadomi rodzice:
Według mnie ego jest bardziej jak obraz, który znajduje się w naszej głowie – obraz nas samych, który może być bardzo daleki od tego, kim w istocie jesteśmy. Każdy z nas dorasta z takim obrazem siebie, a zaczyna się on formować, kiedy jesteśmy dziećmi i młodymi ludźmi, głównie w oparciu o nasze interakcje z innymi. Termin „ego”, tak jak go rozumiem i używam, jest sztucznym wyobrażeniem siebie. To idea, myśl, którą mamy o sobie, a która bazuje głównie na opiniach innych ludzi. To osoba, w którą uwierzyliśmy, że jesteśmy i za którą się uważamy. Ten obraz przesłania jednak to, kim naprawdę jesteśmy, a kiedy wykształci się w dzieciństwie, mamy tendencję utrzymywać go w sobie przez całe życie.
Kluczem do świadomego rodzicielstwa jest rozpoznanie ego – tego uporczywego głosu w naszej głowie – i jego iluzji. Aby dobrze wychować swoje dzieci, musimy zdać sobie sprawę, że nie jesteśmy swoim ego. Ucząc się wychwytywać mechanizmy ego, stopniowo przestajemy reagować emocjonalnie na zachowania dzieci, ponieważ to właśnie z nimi wiąże się ta tendencja. Ego prowokuje nas do automatycznych reakcji dlatego, że jest zakorzenione w lęku. Wsłuchaj się tylko w to, co mówi o twoich dzieciach. Niezależnie od tego, czy masz wspaniałe wyobrażenia na temat dzieci oraz ich przyszłych osiągnięć, czy też boisz się o nie lub jesteś nimi rozczarowany, wszystkie te myśli wynikają z lęku. Zastanówmy się chociażby nad tym, dlaczego tak bardzo chcesz, żeby twoje dziecko odniosło sukces? Przyjrzyj się temu uważnie, a być może zauważysz, że postrzegasz świat jako dość przerażające i okrutne miejsce, więc martwisz się o jego przyszłość. A może pragniesz, żeby było podziwiane i przejawiało jakiś talent? Co stoi za tym pragnieniem? Czy jest to zwyczajne docenianie uzdolnień dziecka, czy może raczej obawa, że nie odnajdzie się w świecie albo okaże się całkiem zwyczajne, a co za tym idzie, niewiele warte w oczach społeczeństwa?
Koncepcja, jaką przedstawiam w tej książce głosi, iż większość problemów, jakie napotykamy w wychowaniu dzieci, wynika z lęku, który jest cechą charakterystyczną ego. Lęk rodziców ma niezwykle szkodliwy wpływ na dzieci i ostatecznie przyczynia się do wielu niepożądanych zachowań. Pokażę również, że ten strach jest bezpodstawny, a zamiast bać się o nasze pociechy, powinniśmy zrozumieć, że mamy wszelkie powody do tego, żeby w nie wierzyć i z ufnością patrzeć w przyszłość. Żyjemy bowiem w inteligentnym wszechświecie, rządzącym się wyższymi prawami i współtworzącym z nami różne sytuacje życiowe, które zawsze służą naszemu rozwojowi i ekspansji. Oczywiście możesz utrzymywać, że niektóre zjawiska lub ludzie są wcieleniem zła, ale ta jednowymiarowa perspektywa wzbudza jedynie lęk i nieufność, dlatego też wolę zastąpić ją taką interpretacją, która pozwoli nam zrozumieć prawdziwą naturę tych ludzkich zjawisk (a tym samym, naszego człowieczeństwa), zamiast nastawiać nas przeciwko sobie.
Dobro i zło współistnieją od zarania dziejów. Tragedie zmuszają nas do odnajdywania w sobie siły, dzięki której możemy sobie z nimi poradzić. Nie ma żadnego logicznego wyjaśnienia, dlaczego istnieje przemoc, za wyjątkiem tego, że osoby, które się jej dopuszczają, w dzieciństwie zostały brutalnie pozbawione kontaktu z własnym sercem. Już od dawien dawna mamy do czynienia ze ślepą ignorancją i dlatego świadome rodzicielstwo jest obecnie tak ważne dla świata. Dzieci uczą się przecież nieświadomych wzorców reagowania w swoich domach, a potem przejawiają je w społeczeństwie. Zadaniem rodzica jest więc okiełznanie automatycznych reakcji w środowisku rodzinnym i umożliwienie dziecku nawiązanie bardziej świadomej relacji z samym sobą i ze światem.
Musimy rozstać się z impulsywną reaktywnością rodzicielskiego ego, żeby móc nauczyć dzieci tworzyć harmonię wokół siebie. Droga do pokoju na świecie zaczyna się od dzieciństwa, które buduje poczucie wartości dziecka oraz pozwala mu żyć w zgodzie ze sobą. Nigdy nie zapomnę wywiadu z jednym z morderców biorących udział w ataku terrorystycznym na piękny hotel Taj Mahal Palace w Bombaju w 2008 roku. Myślałam, że taki człowiek musi być wcieleniem zła. Jakże byłam wstrząśnięta, gdy przekonałam się, że ten młody mężczyzna, który brutalnie zmasakrował tylu ludzi, wcale nie miał okrutnej duszy. On po prostu był drastycznie oderwany od swojej duszy. Całkowicie się zagubił i utracił kontakt z własnym sercem. Zamach był jedynie odzwierciedleniem tego, co wydarzyło się dawniej w jego duszy. Taka brutalność ma tylko jedną przyczynę – dzieciństwo, w którym jednostka musiała wyrzec się swojego ducha.
Jak powstało twoje ego? Chociaż często przejawia się ono w agresywny sposób, zwracając się przeciwko nam albo innym ludziom, to tak naprawdę jest przejawem niemej rozpaczy ducha. Twoje ego powstało, ponieważ musiałeś się bronić przed nieświadomymi zachowaniami twoich rodziców. Wszyscy wychowaliśmy się na licznych powinnościach i dogmatycznych nakazach, które dyktowały nam, jacy powinniśmy być, aż w końcu zaczęliśmy je mylić ze swoim prawdziwym ja. Jeśli w dzieciństwie rodzice lub rodzeństwo dokuczali ci, że zbyt często płaczesz, to całkiem możliwe, że ukrywasz się za maską opanowanego stoika. W przeciwieństwie do twojego czującego ja, które jest zgodne z twoją prawdziwą naturą, ten stoicyzm jest tylko fasadą ego, którą stworzyłeś w młodości, żeby ochronić się przed atakami i szyderstwami ze strony najbliższych.
A może wychowali cię rodzice, którzy nie byli w stanie cię wspierać, gdy tego potrzebowałeś, z powodu własnego wewnętrznego chaosu, cierpienia i zranień? Jeśli uwierzyłeś, że zwrócą na ciebie uwagę tylko wtedy, gdy będziesz grzeczny albo przeciwnie, gdy będziesz sprawiać problemy, to mogłeś ukryć się za maską uległości lub buntu. W swojej wieloletniej praktyce terapeutycznej przekonałam się, że dzieci nie przejawiają uległości ani buntu dlatego, że taka jest ich prawdziwa natura, lecz dlatego, że zostały zmuszone do przyjęcia takiej właśnie roli poprzez niewłaściwe podejście rodziców. Większość z nas musiała w dzieciństwie stworzyć pewne strategie postępowania, żeby poradzić sobie z rzeczywistością i ochronić przed bólem odrzucenia ze strony rodziców. Strategie te ostatecznie stały się jednak naszym więzieniem.
Ego rozwija się już na bardzo wczesnym etapie życia, gdy jesteśmy jeszcze zbyt młodzi, żeby zdać sobie z tego sprawę. To dlatego utożsamiamy się z tym głosem w naszej głowie i zapominamy, że tak naprawdę wcale nie odzwierciedla naszych prawdziwych myśli i uczuć, lecz jest tylko maską, którą stworzyliśmy po to, żeby przetrwać dzieciństwo. Potem, wychowując własne dzieci, kierujemy się tym fałszywym, pełnym lęku podejściem, skoncentrowanym na przetrwaniu. W końcu to fałszywe ja zaczyna oddzielać nas od naszych dzieci. Tracimy kontakt z tym, co jest, skupiając się na „co by było, gdyby” oraz na tym, jak powinno być. Tłamsimy prawdziwą naturę swoich dzieci i narzucamy im nasze uwarunkowania, przekonania i obawy. Im bardziej oddalamy się od ich prawdziwego ja, tym bardziej odrzucamy również ich ducha. Nasz brak zgody na to, kim są, jest ostatecznym aktem zdrady, pod wpływem którego dzieci zaczynają się zastanawiać: Dlaczego mama nie widzi, kim jestem? Czy to dlatego, że jestem kimś złym? lub Dlaczego ojciec szydzi z moich naturalnych zachowań? To pewnie dlatego, że nie jestem nic wart!.
Jako rodzic bardzo często spotykam się z sytuacjami, kiedy to w jednej chwili reaktywność ego zastępuje moje prawdziwe uczucia wobec córki. Zamiast nawiązać z nią kontakt tak, jak tego potrzebuje, podążam za różnego rodzaju mentalnymi wyobrażeniami związanymi z jej osobą, które często nie mają nic wspólnego z tym, co dzieje się w danym momencie. Pewnego dnia Maja poprosiła mnie, żebym dała jej chwilę prywatności, a wtedy głos w mojej głowie natychmiast wmówił mi, że zostałam odrzucona. Naturalnie było to tylko moje ego. Dlaczego ona mnie nie potrzebuje? – buntowało się. – Nie chce mojej mądrości i obecności?. Zamiast uznać prośbę córci za przejaw zdrowego i naturalnego pragnienia spędzania czasu w samotności, zagubiłam się we własnych opowieściach o odrzuceniu.
Nie jesteśmy w stanie towarzyszyć naszym dzieciom, gdy dajemy się złapać w sidła ego. Nasze prawdziwe ja, które potrafi być obecne z drugim człowiekiem, zostaje zastąpione jego mechanizmami. Ta fałszywa tożsamość przesłania nam oczy – nie widzimy, kim są nasze dzieci i zmuszamy je do stworzenia własnej fałszywej tożsamości, dzięki której będą mogły z nami przetrwać. W końcu je też zaczyna nękać ego!
Dzieci mogą nam bardzo pomóc w rozwoju, ponieważ potrafią zwrócić uwagę na nasze nieświadome zachowania. (To właśnie robi dla mnie moja córka). Jeśli tylko jesteśmy na to gotowi, w końcu zaczniemy odróżniać swoje prawdziwe uczucia w związku z zachowaniem dziecka lub daną sytuacją od myśli i emocji, którym tak łatwo się poddajemy, a które wynikają w zasadzie z naszej bezradności oraz poczucia odrzucenia i skłaniają do takich reakcji, jak wykrzykiwanie rozkazów, ustawianie po kątach, czy nieprzemyślane egzekwowanie „dyscypliny”. Zwracając uwagę na tę szaloną mentalną i emocjonalną aktywność ego, jesteśmy w stanie odróżnić je od swojego prawdziwego ja. To rozróżnienie jest niezbędne w świadomym rodzicielstwie. Gdy zdajemy sobie sprawę, że ego uniemożliwia nam bycie w pełni obecnym, możemy zastanowić się nad właściwą reakcją na określoną sytuację lub zachowanie i zamiast kierować się lękiem, dostroić do potrzeb naszych dzieci.
Ryk ego
Kiedy tylko zdałam sobie sprawę, że przemówiło przeze mnie ego, mogłam wyjaśnić swojej dwunastoletniej córce jego mechanizmy, w zrozumiały dla niej sposób.
– Kiedy się zdenerwujemy lub obawiamy, że nie zostaniemy zrozumiani – zaczęłam – zamieniamy się w dzikiego tygrysa, żeby się chronić. Właśnie to ci się przydarzyło. Pomyślałaś, że wcale nie próbuję cię zrozumieć i zdesperowana pokazałaś mi swoje zęby i pazury. Z powodu „moich” własnych uwarunkowań, pomyślałam: „Jaka niegrzeczna!” i też pokazałam swoje kły. Jednak powinnam była wiedzieć, że nie zaatakowałabyś mnie, gdybyś nie była przerażona lub nie czuła się schwytana w pułapkę.
Maja wysłuchała mnie uważnie i odetchnęła z ulgą, wtulając się mocniej w moje ramiona. Zadowolona, że została zrozumiana i doceniona, odprężyła się, a ja dumałam nad swoją impulsywną reakcją. Kierując się swoim ego, które uważa się za wszechwiedzące i chce wszystko kontrolować, wygłosiłam córce kazanie i skarciłam ją. Nic dziwnego, że włączył się jej ochronny instynkt.
Chęć potwierdzenia własnej mocy jest częścią naszego człowieczeństwa. Poczucie mocy jest zdrowe, kiedy wynika z naszego głębszego ja. Poprzez głębsze ja mam na myśli ten aspekt naszego istnienia, który nie podlega wpływom ciągłego chaosu i reaktywnych mechanizmów ego. Zauważamy więc, że zaczynamy się złościć, a jednak udaje się nam zachować spokój, okazać większy szacunek swoim potrzebom i poprosić o to samo swoje dzieci. Możemy także zauważyć, że ego chciałoby rzucać groźby lub wyznaczać kary, ale powstrzymujemy ten impuls i znajdujemy inny sposób na stawianie granic. Każdy człowiek jest w stanie wyczuć, że jego działania nie są zgodne z najbardziej rozwiniętą częścią jego świadomości, jeśli tylko na chwilę się zatrzyma i zwróci na to uwagę.
Nic dziwnego, że przez moją córkę przemówiła jej naturalna, wewnętrzna moc, skoro poczuła, że nie akceptuję jej uczuć. Zamiast jednak sięgnąć po spokój własnej wewnętrznej mocy, zareagowałam z poziomu ego, co z kolei aktywowało jej ego i tak oto znalazłyśmy się w potrzasku, walcząc ze sobą. W tamtej chwili nie przyszło mi nawet do głowy, że córka zachowuje się w taki sposób, ponieważ wykazuje zdrową potrzebę bronienia się przed moim ego, a nie dlatego, że jest złym dzieckiem. Byłam tak pochłonięta własnym ego, że nie potrafiłam stworzyć dla niej odpowiedniej przestrzeni, w której mogłaby wyrazić swoje zdanie.
To bardzo ważne, żeby zrozumieć ten szkodliwy mechanizm. Kiedy dzieci są tak przytłoczone wymaganiami rodziców, że nie mogą wyrażać swojego prawdziwego ja, stają się zalęknione i przygnębione. Wielu młodym ludziom tak bardzo brakuje naszej akceptacji (tego, byśmy zauważali, kim są naprawdę), że wyrządzają sobie krzywdę na różne sposoby. Upijają się, biorą narkotyki, angażują w niewłaściwe relacje seksualne, a nawet się okaleczają. Wszystkie takie zachowania są wołaniem o akceptację i przejawem głębokiej tęsknoty za docenieniem i zrozumieniem.
Czytający te słowa rodzice, mogą zacząć surowo się oceniać z powodu swoich błędów. Mam jednak nadzieję, że ta książka posłuży poszerzaniu świadomości, a nie wzbudzaniu poczucia winy. Jedną z typowych reakcji rodziców wchodzących na ścieżkę świadomego rodzicielstwa, jest żal i poczucie winy z powodu popełnionych błędów. Tłumaczę im wówczas, że taka reakcja wydaje się jak najbardziej zrozumiała, ale jest tylko kolejnym przejawem ego – paraliżuje nas emocjonalnie i odciąga od chwili obecnej. Zachęcam ich także, żeby zdali sobie sprawę, że NIKT nie potrafi być cały czas świadomy. Wszyscy czasem wywołujemy zamieszanie swoimi impulsywnymi reakcjami i czujemy się przy tym bezradni. Nie unikniemy tego w relacji z dziećmi. Zamiast więc pogrążać się w rozmyślaniach nad tym, jacy powinniśmy być, możemy wyciągnąć wnioski, a następnie skorzystać z okazji i wprowadzić konieczne zmiany. W ten sposób uczymy się uważności i bycia obecnym w relacji z dziećmi, dzięki czemu przestajemy przenosić swoją przeszłość do chwili obecnej. Wybaczając sobie własną nieświadomość, możemy wrócić do TERAZ i wprowadzić odpowiednie zmiany.
Gdybym w tamtej sytuacji upierała się, że mam rację, zamiast próbować naprawić swój błąd, zniszczyłabym w córce jej naturalny zapał, osłabiłabym pączkujące poczucie samostanowienia, podważyła poczucie własnej wartości i zasiała w niej ziarno zwątpienia w siebie. W rezultacie Maja miałaby do mnie coraz większy żal, który wytworzyłby dystans między nami i uniemożliwiłby utrzymanie bliskości, której tak bardzo teraz potrzebuje. Codzienna praktyka uważności jest niezwykle istotna. W stanie podwyższonej świadomości, często nazywanym również uważnością, uczymy się odróżniać reaktywność ego od swojego spokojnego i zrównoważonego rdzenia. Obserwujemy wzorce swoich reakcji emocjonalnych i zauważamy, że pod ich wpływem zdradzamy samych siebie. Coraz częściej udaje nam się wówczas wyrwać z przypominających trans automatyzmów, a z czasem w ogóle przestajemy wchodzić w takie emocjonalne stany. Za każdym razem, kiedy przyłapiemy się na takich impulsywnych reakcjach, zatrzymujemy się i zadajemy sobie pytanie: Jak mogę świadomie zmienić swoje podejście do dziecka, żeby w pełni dostroić się do jego prawdziwego ja, zamiast kierować się wyobrażeniami na temat tego, jakie powinno być?.
Pamiętajmy, że nie przestawimy się na świadome podejście z dnia na dzień. Musimy nauczyć się rozpoznawać, w jakich sytuacjach słuchamy swojego ego i mu wierzymy. Na szczęście każdy, choćby najmniejszy krok w kierunku większej świadomości może wywoływać ogromne, pozytywne zmiany w naszej relacji z dzieckiem. Każdy taki krok zbliża nas do serca i duszy dziecka.
Lęk – przyczyna emocjonalnych reakcji na dziecko
Większość naszych rodziców nie wiedziała, jak nas wychować, abyśmy wyrośli na dojrzałych emocjonalnie ludzi. Wszyscy jesteśmy więc w pewnym stopniu nieświadomi. Wielu dorosłych nie potrafi reagować w zrównoważony sposób. Nasza niedojrzałość emocjonalna najbardziej uwidacznia się w relacji z dziećmi, ponieważ przypomina nam o naszym własnym dzieciństwie.
Moja klientka Janet bardzo cierpiała z powodu własnej niedojrzałości emocjonalnej. Ta trzydziestodziewięcioletnia matka wciąż zmagała się z konsekwencjami związanymi z jej własnym dzieciństwem.
– Nie jestem dobrą matką – oznajmiła drżącym głosem, podczas jednej z naszych sesji. – Nie umiem być dorosła. Mam wrażenie, że w środku dalej jestem małą dziewczynką. Jak mam zadbać o swoją siedmioletnią córkę, skoro nie potrafię zachowywać się jak dorosły człowiek? Ona ma teraz tyle problemów z koleżankami ze szkoły. Cały czas się o nią martwię, a ten lęk oddziałuje na wszystkie aspekty mojego życia.
– Kiedy córka płacze, ja płaczę jeszcze głośniej – kontynuowała Janet. – Gdy się złości, ja złoszczę się razem z nią. A kiedy koleżanki są dla niej niemiłe, mam wrażenie, jakby były niemiłe dla mnie. Nigdy nie wiem, co powinnam powiedzieć ani co zrobić. Zwykle albo uciekam albo się złoszczę lub panikuję. Odczuwam tak silny niepokój, że nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić.
Bardzo często słyszę podobne słowa od moich klientów. Wychowywanie dzieci wydaje się przerażającym zadaniem, kiedy obawiamy się, że robimy to źle. Starając się być jak najlepszym rodzicem, nie zdajemy sobie sprawy, że największym problemem w rodzicielstwie jest nasz własny lęk o dziecko, który uznajemy za przejaw troski. Lęk ten często przybiera formę silnego niepokoju, ale niezależnie od tego, jak się przejawia, uniemożliwia nam osiągnięcie pożądanych rezultatów. Zapytałam klientkę o jej przeszłość i dowiedziałam się, że jeszcze zanim skończyła sześć lat, doświadczyła bardzo trudnej sytuacji, która zmieniła jej życie. Ojciec Janet stracił pracę i cała rodzina musiała zamieszkać z dziadkami w innym mieście. Rodzice nie potrafili poradzić sobie z tak wielką zmianą i zaczęli się kłócić. Janet straciła poczucie bezpieczeństwa. Czuła się zupełnie bezradna, ponieważ nie miała żadnego wpływu na decyzje rodziców.
– Za każdym razem, kiedy dziecko wywołuje w tobie emocje, wydaje ci się, że reagujesz z poziomu swojego dorosłego ja – wyjaśniłam. – Ale tak nie jest. Chociaż masz trzydzieści dziewięć lat, automatycznie wracasz do mechanizmów, jakich nauczyłaś się jako sześcioletnia dziewczynka, która nie mogła wyrazić swojego zdania ani okazać stanowczości. Wygląda to tak, jakbyś została zamrożona w czasie pod względem emocjonalnym. To dlatego masz poczucie, że tracisz kontrolę nad sobą, a jednocześnie czujesz się sparaliżowana.
Gdy Janet zaczęła uświadamiać sobie własne emocje związane z przeszłością i nawiązywać kontakt ze swoimi prawdziwymi uczuciami, łatwiej jej było zauważyć momenty, w których ulega dawnym wzorcom. Zamiast kierować się nieświadomymi impulsami, nauczyła się dystansować i podejmować świadome decyzje, dzięki czemu wyciszyła swoje wyuczone reakcje emocjonalne. Coraz częściej udawało jej się podejść do trudnych sytuacji w spokojny i dojrzały sposób. Okazało się, że w relacji z córką nie musi się czuć prześladowana przez własną przeszłość.
Przypomnij sobie nieprzespaną noc, podczas której martwiłeś się, że twoje dziecko nie zaliczy egzaminu. Pomyśl o panice, jaką odczuwałeś, kiedy nie byłeś w stanie uspokoić płaczącej córki, której dokuczali koledzy w szkole. W relacji z dzieckiem KAŻDY rodzic doświadcza takich intensywnych emocji jak złość, niepokój lub wstyd. Wszystkie te odczucia wynikają z lęku. W chwili, gdy poddajemy się lękowi, tracimy kontakt z dojrzałą częścią nas samych. W rezultacie zachowujemy się w niedojrzały sposób, co nieuchronnie wywołuje w nas poczucie porażki.
Jeśli lęk przyjmuje postać silnego niepokoju o dziecko, może nas doprowadzić do zupełnie irracjonalnych zachowań. Moja klientka Catherine wyznała, że często denerwuje się na swoją córkę i traci panowanie nad sobą. Wciąż nie mogła sobie wybaczyć sytuacji, w której po raz pierwszy zaatakowała Cindy. Dziewczynka miała wtedy cztery lata i narobiła bałaganu w kuchni, chociaż matka kazała jej niczego nie dotykać. To całkiem banalne zdarzenie zupełnie wyprowadziło Catherine z równowagi.
Z tamtego wydarzenia zapamiętała sobie wyraz zaskoczenia na twarzy córki. Cindy była przerażona widokiem matki, która nagle wpadła w szał. Wyraz twarzy dziecka natychmiast uspokoił Catherine. Kobieta przeraziła się swojego wybuchu. Miała wrażenie, jakby dosłownie znikąd spadła na nią jakaś przytłaczająca siła.
Zgodziłam się z Catherine, że zapanowała nad nią przytłaczająca siła, ale wyjaśniłam jej, że wcale nie zjawiła się znikąd, lecz miała związek z jej dzieciństwem, podobnie jak to było w przypadku Janet. Catherine przyjęła od swoich kontrolujących rodziców pewien wzorzec emocjonalny, który był przyczyną jej reakcji na zachowanie córki. Na szczęście Catherine zauważyła, że jej dziecko cierpi tak, jak ona kiedyś i uzmysłowiła sobie, iż nadszedł czas na pracę wewnętrzną. Zaczęła uwalniać się od przeszłości, która wciąż na nią oddziaływała i niszczyła jej życie. Przede wszystkim jednak pojęła, że córka pojawiła się w jej życiu po to, aby pomóc jej odzyskać swoje zapomniane, prawdziwe ja. Zrozumiała, że dzieci przychodzą do nas, żeby doprowadzić nas do wewnętrznego przebudzenia. Oczywiście, to od nas zależy, czy odpowiemy na to wezwanie.
Wpływ przeszłości
Wszyscy musimy zdać sobie sprawę, w jaki sposób nasza przeszłość wpływa na nasze obecne życie. Jeśli wciąż nieświadomie odtwarzamy to, co przydarzyło nam się w dalekiej przeszłości, pakujemy się w coraz większe kłopoty i nie dajemy sobie szansy na zrozumienie swoich impulsywnych reakcji na zachowanie dziecka. Doświadczenia z dzieciństwa decydują o tym, jak układamy sobie życie. To właśnie we wczesnym okresie naszego życia ukształtowały się nasze wzorce zachowania i jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy, wciąż będziemy je powielać. Tak naprawdę, wzorcom tym podlega większość naszych relacji i przeżyć w dorosłym życiu. Dlatego też kluczowym czynnikiem decydującym o tym, jak funkcjonujemy w dorosłym życiu jest stopień świadomości rodziców, którzy nas wychowali.
Zostając rodzicami, mamy doskonałą okazję do uświadomienia sobie własnych wzorców z dzieciństwa. Dzieci są nam tak bliskie, że przeglądamy się w nich jak w lustrze. Zostajemy wręcz zmuszeni do stanięcia twarzą w twarz z tym, czego doświadczyliśmy w dzieciństwie, a to może być bolesne. Jak sobie poradzić z tym bólem?
Moja klientka Connie, doskonale opisała ten dylemat: W takich momentach czuję się zupełnie bezradna. Gdy nie umiem dotrzeć do mojej sześcioletniej córki, która wciąż się złości lub płacze, mam wrażenie, jakbym wróciła do swojego dzieciństwa z kontrolującym ojcem. Nie znoszę tego. Jedna część mnie chciałaby zamknąć się w sobie tak, jak to robiłam jako dziecko, a druga chce krzyczeć i się wściekać. W rezultacie ignoruję córkę lub ją karzę. Nienawidzę się za to, ale po prostu nie wiem, co robić, kiedy czuję, że tracę kontrolę!
Odczuwając bezradność lub irytację, zwykle usiłujemy uzyskać kontrolę nad tymi uczuciami poprzez atakowanie innych – w tym przypadku naszych dzieci. Psychologia nazywa ten mechanizm projekcją – projektujemy swój ból na drugą osobę, przez co mamy wrażenie, że to ona jest przyczyną naszego cierpienia. Jednak zamiast reagować w ten sposób na dziecko, możemy świadomie przejrzeć się w nim jak w lustrze i zobaczyć, w jakich sytuacjach wciąż sami zachowujemy się niedojrzale. Im bardziej jesteśmy niedojrzali emocjonalnie, tym więcej problemów będzie sprawiało dziecko i tym bardziej będzie zakompleksione oraz niepewne. W ten sposób komunikuje nam: Hej, rodzice, jestem tu po to, żeby wam pokazać, w jakich obszarach musicie jeszcze dojrzeć i dorosnąć. Czy możecie się tym zająć, żebym mógł być po prostu sobą? Wyświadczam wam wielką przysługę, ponieważ pokazuję dokładnie, co macie jeszcze do zrobienia, żeby stać się dojrzałymi ludźmi. Im szybciej dorośniecie, tym szybciej uwolnicie mnie od ciężaru bycia waszym lustrem.
Znakiem rozpoznawczym świadomego rodzica jest przyjęcie tego wezwania i spojrzenie w lustro. Za każdym razem, kiedy to robimy, mamy szansę uwolnić się od dawnych wzorców, dzięki czemu nie będziemy już przekazywać ich dzieciom. Zamiana starego paradygmatu na nowy nie jest łatwym procesem, ale tylko w ten sposób możemy nawiązać świadomą relację z dziećmi. Jedynie nasza uważność pomaga rozkwitnąć ich prawdziwemu ja.
Czyja to wina?
Czy krzyczałeś kiedyś z wściekłością na swoje dziecko? Założę się, że nie ma na świecie ani jednego rodzica, który w jakiejś sytuacji nie rozgniewał się na dziecko, a potem się tego wstydził. Złoszcząc się na dzieci, czujemy, jakbyśmy tracili grunt pod nogami. Zwykle w takich sytuacjach utrzymujemy, że to dziecko zdenerwowało nas swoim zachowaniem. Powtarzamy sobie, że było irytujące, prowokowało nas, testowało lub wyprowadzało z równowagi. Uzasadniamy swój gniew, mówiąc: Zobacz, do czego mnie doprowadziłeś! Na podobnej zasadzie, martwiąc się lub odczuwając lęk, usprawiedliwiamy to jakąś sytuacją związaną z dzieckiem lub jego zachowaniem.
Tradycyjne metody wychowania zakładają, że to dziecko jest przyczyną złości, niepokoju lub nawet paniki rodzica. Dlaczego mi to robisz? – pytamy, gdy zachowanie dziecka wywołuje w nas tego rodzaju reakcje. Zgodnie z tradycyjnymi zaleceniami, w takich sytuacjach należy wyznaczać kary (odebrać dziecku jakiś przywilej lub zastosować kary fizyczne) lub skorzystać z metody karnego jeżyka (ang. time-out). Gdy czujemy się bezradni lub przytłoczeni zachowaniem dzieci, automatycznie sięgamy po takie autorytarne strategie. Pewna klientka powtórzyła mi słowa swojego pediatry: Pani dwulatka to żywioł natury. Proszę trzymać ją w ryzach, zanim urządzi pani piekło. Powinna pani stosować karnego jeżyka i inne kary, żeby ją kontrolować. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tego typu przestarzałych metod, że wydaje nam się, iż okażemy się złymi lub nieskutecznymi rodzicami, jeśli nie będziemy ich stosować.
Rodzice przyjmujący bardziej współczesne podejście, dbają o to, żeby używać neutralny ton głosu i dobierać słowa w taki sposób, aby dziecko nie czuło się oceniane. Jeśli poczują się sprowokowani, starają się znaleźć chwilę dla siebie, żeby się uspokoić. Któż z nas nie stosował techniki „liczenia do dziesięciu”? Aby zapobiec wybuchowi złości, który mógłby przerodzić się w kłótnię, zaleca się nawet noszenie elastycznej gumki na nadgarstku, za którą mamy pociągać, gdy istnieje ryzyko, że stracimy spokój wewnętrzny.
Niestety tradycyjne podejście oparte na karaniu dzieci, a nawet współczesne metody wychowania, mają to do siebie, że przynoszą jedynie krótkotrwałe efekty. Problematyczne zachowania wracają lub, co gorsza, przyjmują ukrytą formę – dziecko zaczyna nas okłamywać, wagarować lub łamać zakazy, gdy tego nie widzimy. Tradycyjne i współczesne metody radzenia sobie z problematycznym zachowaniem dziecka na dłuższą metę nie są skuteczne dlatego, że nie zajmują się przyczyną problemu. Różnego rodzaju techniki, o których czytają w książkach rodzice (lub jakie poznają od ekspertów lub innych rodziców), koncentrują się na konkretnym zachowaniu dziecka, a nie na mechanizmach leżących u podstaw tego zachowania. Techniki te polegają na kontrolowaniu dzieci w taki sposób, żeby ich zachowanie nie wzbudzało w nas negatywnych emocji. Powtarzamy sobie, że nasze reakcje się zmienią, gdy uda nam się skłonić dziecko do „robienia” lub „nierobienia” pewnych rzeczy. W rezultacie jednak rozpoczynamy z nim grę, w której każdy chce pokonać drugiego, co wywołuje w nas jeszcze więcej złości, lęku, a często także rozczarowania i smutku.
Świadome rodzicielstwo całkowicie zmienia zasady gry, ponieważ skupia się na rodzicach, zamiast na próbach zmiany dziecka. Zdajemy sobie sprawę, że gdy to MY stworzymy odpowiednie warunki, dziecko samo się zmieni i stanie się bardziej świadome. Pozostaje nam tylko nauczyć się to robić. Wychowując dzieci świadomie, zajmujemy się lękiem, który kieruje naszym podejściem do dzieci, impulsywnymi reakcjami emocjonalnymi oraz metodami, jakie uznajemy za „właściwe”. Im bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza reaktywność emocjonalna utrudnia nam nawiązanie więzi z dziećmi, tym łatwiej jest nam przyjąć bardziej uważne podejście. Wówczas jesteśmy w stanie wspierać dzieci w wyrażaniu swojego prawdziwego ja.
Dzieci są naszymi „przebudzaczami”
Chociaż dzieci są małe i w pewnym sensie bezradne z powodu swojej zależności, to jednak mają potężną moc – mogą przebudzić swoich rodziców. Bardzo lubię nazywać dzieci przebudzaczami. Termin ten wykracza poza takie utarte określenia jak przyjaciel, sojusznik, partner, czy też muza. Dzieci są „przebudzaczami”, ponieważ mogą nas „oświecać” i przenosić na nowe poziomy świadomości. Byłam pełna podziwu wobec mojej córki, gdy zaczęłam zauważać, w jaki sposób mnie przebudza.
Jednym z najbardziej zaskakujących aspektów tego procesu jest to, że komunikaty, jakie przekazują nam dzieci, nie są jakimiś cudownymi objawieniami, lecz dotyczą najbardziej banalnych lub trudnych sytuacji. Tak naprawdę to właśnie w obliczu konfliktu możemy zauważyć swoje nieświadome mechanizmy. Dlatego też zachęcam rodziców do pogodzenia się z faktem, że konflikty są nieuchronne. Zamiast ich unikać lub udawać, że ich nie ma, możemy wyciągnąć z nich wnioski, dzięki którym będziemy mogli się dalej rozwijać.
Chęć zdominowania dziecka jest ogromną pokusą dla ego, które uwielbia władzę i kontrolę. Nic w tym dziwnego, skoro rozwinęło się pod wpływem autorytarnego podejścia i się od niego uzależniło. Któż pozwala nam sprawować niemalże całkowitą kontrolę nad swoim życiem? Nie możemy sobie na to pozwolić w kontakcie z szefem, rodzicami, rodzeństwem ani przyjaciółmi. Ego wie, że tylko w relacji z dziećmi możemy być dominujący, wszechwiedzący i kontrolujący. Dlatego o to walczy. Gdybyśmy tylko wiedzieli, że takie podejście świadczy jedynie o naszej wewnętrznej słabości, być może spróbowalibyśmy je zmienić.
Kiedy ignorujemy swoje niedojrzałe zachowania wobec dzieci, które wciąż konsekwentnie pokazują nam, co powinniśmy w sobie zmienić, tracimy okazje do dalszego rozwoju. Akceptując fakt, że dziecko ukazuje nam naszą własną niedojrzałość, mamy szansę na głęboką przemianę. Nawet najzwyklejsze codzienne interakcje z dziećmi stają się wówczas katalizatorem zmian. Weźmy na przykład matkę, która narzeka, że każdego ranka dzieci wytrącają ją z równowagi, ponieważ jej nie słuchają i ciągle spóźniają się do szkoły. Eksperci od tradycyjnych metod zachęciliby matkę do dyscyplinowania dzieci, żeby nauczyły się jej słuchać. Problem w tym, że w takich sytuacjach rodzice wielokrotnie powtarzają: Słyszysz co do ciebie mówię? lub Co ja ci powiedziałem? i ani się zorientują, a już zaczynają krzyczeć, łudząc się, że dziecko wreszcie ich posłucha. Nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób nie nauczą go większej uważności, lecz jedynie wzbudzą w nim żal, przez co będzie się buntowało jeszcze bardziej.
A gdybyśmy tak, zamiast zalecać matce tradycyjne metody, polegające na częstszym i bardziej dosadnym strofowaniu dzieci, zastanowili się nad tym, czy ona sama jest dobrze zorganizowana i nigdzie się nie spóźnia? Czy potrafi dobrze funkcjonować w godzinach porannych? W ten sposób skupiamy się na tym, co RODZIC powinien w sobie zmienić, zamiast na zmianie zachowania dzieci. Przyjmując takie podejście, matka powinna zadać sobie pytanie: Czy moje dziecko w jakiś sposób odzwierciedla MOJE zachowania? Co JA sama powinnam zmienić w swoim życiu, żeby być bardziej zorganizowana?. Zanim została matką, dezorganizacja mogła jej nie przeszkadzać, ale być może teraz musi zdać sobie sprawę, że nie daje dobrego przykładu swoim dzieciom. Dorośli potrafią sobie radzić z pewnego rodzaju chaosem, ale jego wpływ na dzieci jest destrukcyjny.
Chociaż matka może nawet nie zwracać uwagi na swoje chaotyczne czynności, to jednak dzieci rejestrują właśnie jej codzienne wzorce postępowania, a nie instrukcje i polecenia. Dzieci wciąż będą pokazywać jej, co ma do zrobienia, dopóki nie poradzi sobie z własnym problemem. Jeśli nie będzie gotowa podjąć się wyzwania, jakim jest dalszy rozwój i lepsza organizacja swojego życia, to jej pozornie błahe działania, zapoczątkują wiele dysfunkcyjnych wzorców w rodzinie. Rozważmy jeszcze inny przykład. Prześladowany przez rówieśników ośmiolatek stawał się coraz większym odludkiem. Nie chciał chodzić do szkoły, a nawet bawić się z kolegami, mimo wszelkich argumentów, zachęt i gróźb ze strony coraz bardziej zdesperowanych rodziców. Wielu ekspertów bezskutecznie próbowało „naprawić” ten problem. Nie zrozumcie mnie źle – czasem wsparcie specjalistów rzeczywiście jest konieczne, ale zanim zaczniemy szukać profesjonalnej pomocy, warto zastanowić się chociażby nad kontaktami społecznymi rodziców.
Rozmawiając z matką chłopca, dowiedziałam się, że w dzieciństwie również była prześladowana przez koleżanki i została wykluczona z towarzystwa. W rezultacie przez większą część swojego dzieciństwa była bardzo samotna. Myślała, że to jej wina, więc odczuwała z tego powodu głęboki wstyd. To wszystko wzbudzało w niej silny niepokój. Ten dawny lęk powrócił, kiedy koledzy zaczęli dokuczać jej synowi. Zamartwiając się o niego, nieświadomie zachwiała jego pewnością siebie. Zamiast zachęcić go do korzystania ze swojej wrodzonej siły, poddała się lękowi, pod wpływem którego syn coraz bardziej zamykał się na kontakt z ludźmi.
W trakcie terapii matka zrozumiała, że wycofanie syna było reakcją na jej własny niepokój, którego nie mógł znieść. Jej reakcje z kolei wynikały z dawnych wydarzeń z dzieciństwa, nad którymi nigdy się nie zastanawiała. Dzieci nieustannie, w zwyczajnych, codziennych sytuacjach, a także na różne głębsze sposoby, komunikują nam: Obudź się, spójrz na siebie, zmień się. Zrób to dla SIEBIE, a wyzwolisz mnie od tego, co cię obciąża.
Czasem, poprzez swoje zachowanie, dziecko pokaże nam naszą opieszałość, a innym razem obsesje i uzależnienia. Na podobnej zasadzie zwróci nam uwagę na nasz niepokój, potrzebę doskonałości i pragnienie kontroli. Pokaże nam również, że mówimy „tak”, gdy myślimy „nie” i odwrotnie. Wyciągnie na światło dzienne nasze problemy związane z kontrolą, skłonności do uzależnienia oraz problemy małżeńskie. Pokaże, jak łatwo tracimy spokój wewnętrzny, jak trudno jest nam być w pełni obecnym oraz otwartym, a także jak bardzo boimy się być spontaniczni i beztroscy. Uświadomi nam dobitnie, że brak nam autentyczności. Jeśli tylko jesteśmy na to gotowi, możemy zobaczyć własną nieświadomość w zachowaniach i reakcjach swoich pociech. Otwierając się na to, przestajemy walczyć z dziećmi, gdy ich zachowanie staje się dla nas wyzwaniem, i uświadamiamy sobie, że oznacza to jedynie, iż nadszedł czas na uzdrowienie czegoś z naszej przeszłości.
Zmiana perspektywy
Widzimy więc, że świadome rodzicielstwo naprawdę zmienia zasady gry. Zamiast skupiać się na dziecku, koncentrujemy się na własnej wewnętrznej przemianie, dzięki czemu możemy przebudzić całą rodzinę w głęboki i fundamentalny sposób. Przyjęcie takiej nowej perspektywy w codziennym życiu nie jest łatwe. Zaczynamy zauważać swoje niezdrowe reakcje, co zmusza nas do konfrontacji ze swoimi nieświadomymi mechanizmami wewnętrznymi oraz tymi aspektami nas samych, które wcześniej stłumiliśmy. Nie możemy już usprawiedliwiać się słowami: Tak zostałam wychowana, lecz w każdej kolejnej chwili musimy odkrywać nowe sposoby nawiązywania kontaktu z dziećmi i dostosowywać swoje reakcje odpowiednio do sytuacji. Zadajemy sobie pytanie: Jak mogę wykorzystać tę chwilę spędzaną z dzieckiem do tego, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie?
Moja klientka Jenna nie radziła sobie z wybuchami emocjonalnymi swojej trzyletniej córki Anny. Ne potrafiła się z nią porozumieć i była tym bardzo sfrustrowana. Sytuacja zaogniła się jeszcze bardziej, gdy po szczególnie ciężkiej nocy, dziewczynka była tak rozdrażniona i niespokojna, że Jenna nie wytrzymała i uderzyła ją w twarz. Zaskoczona utratą kontroli nad sobą, natychmiast zarezerwowała ze mną sesję. Przeanalizowałyśmy wspólnie tę sytuację i wkrótce udało mi się dotrzeć do przyczyny jej wybuchu.
– Tak bardzo starałam się wczuć w uczucia Anny, gdy się denerwowała – powiedziała Jenna. – Wciąż ją pytałam, dlaczego jest taka nieszczęśliwa i co mogę zrobić, żeby jej pomóc. Ale nie odpowiadała, tylko dalej płakała i wymachiwała rękami. Próbowałam ją uspokoić, ale wciąż krzyczała. W końcu straciłam panowanie nad sobą.
Podobnie jak wielu innych rodziców, Jenna myślała, że próbuje nawiązać kontakt z dzieckiem, a w rzeczywistości jeszcze bardziej oddalała je od siebie.
– Zapomniałaś wziąć pod uwagę to, co najważniejsze, czyli twoje własne myśli i uczucia – powiedziałam. – Czy możesz mi powiedzieć, jakie myśli pojawiały się w twoim umyśle lub co czułaś w swoim ciele?
Jenna spojrzała na mnie osłupiała.
– Nie mam pojęcia – wyznała po chwili milczenia. – Tak bardzo skupiałam się na Annie, że nie zwracałam uwagi na to, co myślę ani jak się czuję.
Jest to typowa odpowiedź wielu rodziców. Koncentrują się na wybuchach swoich dzieci i impulsywnie reagują na te erupcje, nie zdając sobie sprawy, co napędza ICH WŁASNĄ impulsywność. Nic dziwnego, że tak często „strzelają na oślep” i tylko pogarszają sytuację. Gdy Jenna zaczęła zwracać uwagę na swoje wewnętrzne przeżycia, zdała sobie sprawę, jak bardzo przyczyniała się do pojawienia się chaotycznych emocji u dziecka. Najważniejsze jednak było to, że wreszcie otworzyła się na zmianę.
– Kontakt z dzieckiem wzbudzał w tobie mnóstwo różnych odczuć – powiedziałam. – Czułaś się bezradna, pozbawiona kontroli, sfrustrowana i wściekła. Tak naprawdę wszystkie te emocje są przejawem lęku. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale prawdziwą przyczyną twoich reakcji był twój własny lęk, a nie zachowanie córki.
Jenna powoli zaczęła rozumieć, na czym polega zwracanie uwagi na SAMĄ SIEBIE, zamiast koncentrowania się na dziecku.
– Mój Boże, nie miałam pojęcia, że sama nie radzę sobie ze sobą, jeszcze bardziej niż ona – powiedziała po chwili zastanowienia. – Nawet tego nie zauważyłam! Reagowałam impulsywnie, bo bardzo chciałam ją naprawić. Masz rację, ta sytuacja mnie przeraziła i to dlatego straciłam panowanie nad sobą.
Świadome podejście do wychowania kładzie znacznie większy nacisk na docieranie do przyczyn negatywnych reakcji RODZICÓW niż dzieci, dlatego też unika szybkich, doraźnych rozwiązań. To MATKA lub OJCIEC mają przejść przemianę. Wytrwale konfrontując się z samym sobą w sytuacjach, w których dzieci odzwierciedlają nam pewne niedojrzałe aspekty, stajemy się naprawdę niesamowitymi rodzicami – takimi, na jakich zasługuje każde dziecko na tym świecie. Ta subtelna, ale głęboka zmiana perspektywy polegająca na przeniesieniu uwagi z zachowania dziecka na własne reakcje oraz leżący u ich podstaw lęk o dziecko, jest siłą napędową świadomego rodzicielstwa.
Rozdział 2
Kultura skazuje rodziców na porażkę
Dzieci nie potrzebują, żebyśmy prowadzili je do przebudzenia, ponieważ już są przebudzone. Naszym zadaniem jest wspieranie ich naturalnej świadomości i zapewnienie jej odpowiednich warunków rozwoju. Aby to osiągnąć, musimy zrezygnować z kontroli, która wynika z lęku i hamuje ich postępy, na rzecz wspierania rozwoju ich zdolności fizycznych, emocjonalnych i umysłowych. Nasze dzieci potrzebują, żebyśmy zachęcali je do bycia kapitanem własnego statku, na tyle, na ile to możliwe w ich wieku, a także do korzystania z wrodzonych umiejętności nawigacyjnych przy każdej możliwej okazji. One nie potrzebują naszych obaw, które sprawiają jedynie, że zaczynają w siebie wątpić. Musimy zaufać, że gdy tylko nauczą się zarządzać sobą, będą samoistnie przejawiać się w najwspanialszy możliwy sposób i odnajdą wszystko, czego w tym celu potrzebują. Ta subtelna, ale głęboka zmiana polegająca na rezygnacji z opartego na lęku motywowania dziecka przy użyciu kontroli na rzecz zachęcania go, żeby rozwijało się jako zmotywowana wewnętrznie jednostka, wzbudza w nim entuzjastyczne podejście do życia. Kiedy źródłem motywacji dla dziecka jest jego własne wnętrze, w sposób naturalny rozwija ono samodyscyplinę, jakiej potrzebuje do osiągnięcia własnych celów. W rezultacie staje się swoistą ekspresją własnej świadomości składającą się na bogatą mozaikę inteligentnego życia. Jako rodzice powinniśmy zrozumieć, że dopóki nasze dzieci pozostają w kontakcie ze swoją najgłębszą jaźnią i jej nieograniczonymi zasobami, same będą motywować się do działania w sposób, jaki trudno nam sobie nawet wyobrazić. Nasza rola polega na pomaganiu im w przejawianiu tej motywacji tak, żeby odpowiadała ich szczególnym potrzebom. Możemy to robić tylko wtedy, gdy pomagamy im skupiać się na własnym wnętrzu, dzięki czemu uczą się rozpoznawać swoje pragnienia, zamiast ulegać zewnętrznym wpływom. Oczywiście, jesteśmy w stanie nauczyć tego swoje dzieci tylko w takim stopniu, w jakim sami to ucieleśniamy.
Wiem, że rodzicom trudno jest zaufać, że ich dziecko będzie się wspaniale rozwijało, gdy po prostu pozwolą mu na samorealizację, zamiast zmuszać je do podporządkowania się swoim przekonaniom. Przyjęcie roli przebudzonego przewodnika z początku może być dla nas bardzo niekomfortowe, ponieważ jest niezgodne z naszymi uwarunkowaniami. Wierzymy, że życie jest niebezpieczne, więc myślimy, że cały czas powinniśmy funkcjonować w trybie działania. Stając się takim przewodnikiem dla swojego dziecka, możemy mieć wrażenie, że porzucamy wręcz rolę rodzica. Większość z nas wychowała się na powiedzeniu jesteś tym, co robisz, więc uważamy, że powinniśmy za wszelką cenę starać się kontrolować rzeczywistość lub wpływać na nią w celu uzyskania pożądanego rezultatu. Obsesyjnie skupiamy się na działaniu, ponieważ wydaje nam się, że jest ono antidotum na nasz lęk. Traktujemy dziecko jak swoją własność, kierując je ku wymyślonej przez nas przyszłości. Tymczasem dzieci będą uosabiały swoją naturalną siłę życiową i odwagę tylko wtedy, gdy zrezygnujemy ze swoich obsesji, przestaniemy słuchać ego i zaczniemy traktować je jako suwerenne istoty, które są w pełni zdolne do tego, żeby tworzyć swoje życie.
Troska czy kontrola?
Owszem, rezygnacja z kontroli nie jest łatwa. Kiedy spróbujesz to zrobić, ego z pewnością zbombarduje cię lękami, przypominając o tych wszystkich powodach, dla których powinieneś kontrolować swoje dziecko. Jednak jego argumenty nie będą miały nic wspólnego z obecną sytuacją ani z prawdziwym ja twojego dziecka. Żeby wyjaśnić, co dokładnie mam na myśli, opowiem wam o Toni i jej matce Karli, które przyszły do mnie na sesję i przez cały czas się kłóciły. Karla przeczytała mi listę rzeczy, których nie robi jej córka. Oto niektóre z nich:
• Nie uczy się
• Nie robi prania
• Nie ćwiczy
• Nie odżywia się zdrowo
• Nie dostaje piątek w szkole
• Nie nawiązuje nowych przyjaźni
• Nie oferuje pomocy potrzebującym
• Nie spędza czasu ze swoim psem
Lista była bardzo długa. Za każdym razem, gdy Tonia próbowała się bronić, matka przedstawiała kolejną skargę. Wyglądało na to, że dziecko nic nie robiło dobrze. W końcu dziewczynka przestała się bronić, wcisnęła mocno w kanapę i zupełnie zamknęła się w sobie. Niechęć córki oraz histeria matki stworzyły między nimi ogromny dystans.
– Widzę, że bardzo się boisz – zwróciłam się do Karli. – Czy możesz powiedzieć, co cię tak przeraża?
– Obawiam się, że Tonia nie zostanie przyjęta do college’u i pozostanie w tyle – wyznała Karla ze łzami w oczach. – Tak bardzo się boję, że nie zrobi kariery i nie uda jej się stanąć na własnych nogach. Przez wiele lat nie potrafiłam odnaleźć się na tym świecie i nie chcę, żeby ona też się tak męczyła.
Westchnęła głęboko, a po chwili kontynuowała.
– Tonia uważa, że ją zadręczam, ale ja tylko próbuję zadbać o to, żeby odniosła w życiu sukces. Chciałabym, żeby zrozumiała, jak bardzo się o nią troszczę, zamiast myśleć, że jestem jej wrogiem.
Wytłumaczyłam Karli, że jej troska została przesłonięta całym mnóstwem instrukcji, wynikających z potrzeby kontroli. W ciągu kilku kolejnych sesji pomogłam jej zmienić podejście do córki i zrezygnować z opartej na lęku tendencji do instruowania dziecka, która przyjmowała formę desperacji. W końcu Karla zdała sobie sprawę, że jej własne lęki uniemożliwiają Toni przejawianie inicjatywy. Uświadomiła sobie, że nie jest obecna, przez co nie może nawiązać głębszego kontaktu z córką. Tonia zaczęła się otwierać, gdy zobaczyła, że matka nie ma złych intencji, przeciwnie – bardzo się o nią troszczy. Odkrywając swoje kolejne obawy, Karla odkryła, że wszystkie wynikają z jej lęku z dzieciństwa. W rezultacie jej relacja z Tonią poprawiła się do tego stopnia, że zaczęły prowadzić ze sobą naprawdę szczere, głębokie rozmowy.
W pracy z klientami wielokrotnie przekonałam się, że gdy tylko rodzice przestają poddawać się lękowi, dzieci zaczynają być autorami swojego życia. Tak samo było w tym przypadku. Tonia sama zaczęła przejawiać inicjatywę, gdy tylko Karla przestała ją kontrolować. Jak na ironię, matka dostała dokładnie to, czego chciała, kiedy zrezygnowała z kontroli, która wcześniej wydawała jej się niezbędna.
Konflikt stref czasowych
Większość rodziców, których znam i z którymi pracuję, ma podobne podejście jak Karla. Wychowani w opartej na lęku kulturze, która kładzie nacisk na działanie, wierzą, że jedynym sposobem na udane życie jest nieustanne sprawowanie kontroli i bycie zajętym. Taki właśnie komunikat przekazywała Karla swojej córce. Kierując się społecznymi wyznacznikami sukcesu, dorastamy w przekonaniu, że życie polega na wywieraniu na sobie presji oraz ciągłym dążeniu do optymalizacji i osiągnięć. Koncentrujemy się na pilnowaniu, żeby dzieci zdobywały jak najwyższe ocen i znalazły sobie odpowiednie towarzystwo w nadziei, że to zapewni im godziwe zarobki w przyszłości. W swoim obsesyjnym dążeniu do celów, które mają zapewnić „szczęśliwą” przyszłość naszym dzieciom, usiłujemy zarządzać wszystkimi, nawet najdrobniejszymi aspektami ich życia. Dobre wyniki w nauce już nam nie wystarczają – chcemy, żeby dzieci uprawiały sport, tańczyły, śpiewały, grały na instrumencie, a także angażowały się w wiele przedsięwzięć i działań społecznych oraz miały różne hobby. W dodatku media i Internet również przyciągają ich uwagę. W rezultacie nasze dzieci dorastają w świecie skoncentrowanym na działaniu.
Dlaczego tak bardzo zależy nam na tym, żeby dzieci miały aż tyle zajęć? Chcemy się upewnić, że niczego nie „stracą”, i że spełnią nasze oczekiwania, czyli odniosą sukces zgodnie z normami społeczeństwa. Kierujemy się również poczuciem, że sami chcielibyśmy mieć tyle możliwości w dzieciństwie i pragniemy zapewnić naszym dzieciom to, czego sami nie mieliśmy. Kiedy ciągle angażujemy się w całe mnóstwo działań, przestaje nam wystarczać to, co dzieje się w danym momencie. Teraźniejszość staje się czymś wręcz niepożądanym lub niemożliwym do przyjęcia, a co za tym idzie – nieistotnym. Nauczono nas wierzyć, iż to kolejna chwila jest ważna, a nie to, co robimy w danej chwili. A potem zastanawiamy się, dlaczego nasze dzieci mają problemy z koncentracją lub wytrwałością.
Gdyby zapytali mnie, co uznaję za źródło konfliktu między rodzicami a dziećmi, odpowiedziałabym, że jest to „konflikt stref czasowych”. Rodzice są zorientowani na przyszłość, chcąc dotrzeć do jakiegoś wymyślonego celu, a dzieci są naturalnie zanurzone w teraźniejszości. Większość nieporozumień wynika między innymi z tego, że trudno jest pogodzić cieszenie się chwilą z myśleniem o tym, co mamy do zrobienia już za chwilę. Być może uważacie, że ignorowanie przyszłości jest nieodpowiedzialne. Jak najbardziej się z tym zgadzam. Planowanie jest przejawem rozsądku. Nie polecimy nigdzie samolotem, jeśli nie kupimy wcześniej biletu i nie wyrobimy odpowiedniego dokumentu tożsamości. Jednak różni się to znacznie od skupiania się na przyszłości kosztem teraźniejszości.
Mówiąc o zdolności dziecka do bycia „obecnym”, mam na myśli to, że w pełni angażuje się w wykonywaną w danym momencie czynność, nawet jeśli nie jest szczególnie istotna. Małe dzieci w naturalny sposób przejawiają tę umiejętność, dopóki nie nauczą się tracić kontaktu z teraźniejszością poprzez angażowanie się w coraz to nowe aktywności, aż w końcu nie będą już miały okazji na to, żeby po prostu „być”. Gdy przestajemy ciągle coś dzieciom narzucać i pozwalamy im cieszyć się chwilą, aktywujemy w nich ich wrodzoną inteligencję, głębokie pragnienia, naturalne skłonności i zainteresowania. Ich działania wynikają wówczas z naturalnego zachwytu życiem i traktowania go jako niezwykłej przygody, a nie z lęku, że jak nie będą działać, to zmarnują sobie życie. Wszechświat, w którym żyjemy, powstał z potencjalności, która przejawia się nieustannie na mnóstwo różnych sposobów, emanując nieopisaną energią w swojej twórczej ekspresji. Jeśli pozwolimy dzieciom na to, żeby podążały za głosem swojego wnętrza, same będą chciały eksplorować świat, zachowując przy tym swoją wrodzoną ciekawość. Zauważcie, że gdy coś je interesuje, są tym tak pochłonięte, że czas staje dla nich w miejscu. Rzadko się nudzą, bo gdy tylko skończą jakieś zadanie, znów pojawia się w nich iskra fascynacji i nowy entuzjazm. Nawet jeśli tylko się obijają, rozkoszują się relaksem i nie czują się winne, że nic nie robią, ponieważ są w pełni dostrojone do swojej prawdziwej natury.
Dziecko wychowane w ten sposób nie potrzebuje żadnych zewnętrznych presji, żeby prowadzić spełnione i celowe życie. Nie trzeba mu narzucać żadnego celu, aby motywować je do działania. Nie potrzebuje żadnej marchewki. Jedyne, co mamy zrobić, to zapewnić mu bezpieczne środowisko, w którym będzie miało czas i przestrzeń na odkrycie, jak chce wyrażać swoją niepowtarzalną duszę. Nawet sam Wszechświat, w swoich rozmaitych przejawach, powstał ze spokoju i ciszy przestrzeni.
Przekonanie, że musimy motywować dziecko, żeby realizowało swój potencjał, jest błędne. „Twarda miłość”, zmuszanie dzieci do czegokolwiek lub nawet nagradzanie ich po to, aby skłonić je do określonego działania, przynosi jedynie krótkotrwałe korzyści. Ostatecznie osiągamy rezultat zupełnie odwrotny od zamierzonego, ponieważ dziecko odczuwa coraz większy żal, który nie podnosi go na duchu ani nie inspiruje. Niezależnie od tego, jaki sukces osiągnie, będzie to dalekie od realizacji jego pełnego potencjału.
Czego naprawdę potrzebują dzieci?
Jak myślisz, czego najbardziej potrzebuje od ciebie dziecko? Najnowszego iPhone’a? Nowe buty lub oryginalną odzież? Wycieczki do Disneylandu? Zapewnienia mu nauki w najlepszej prywatnej szkole? To prawda, że dzieci lubią nowości i fascynujące parki rozrywki, a jednak pragną od nas czegoś znacznie głębszego, co nie ma nic wspólnego z markowymi ciuchami, najnowszymi urządzeniami elektronicznymi, drogimi wycieczkami, a nawet kosztowną edukacją. Uważam, że większość rodzicielskich porażek wynika z braku zrozumienia, czego naprawdę potrzebują od nas dzieci, żeby móc optymalnie się rozwijać. Każde dziecko chce znać odpowiedzi na te trzy pytania:
• Czy mnie widzisz?
• Czy jestem wartościowy?
• Czy jestem dla ciebie ważny?
Dzieci zyskują wiarę w siebie, gdy dajemy im do zrozumienia, że je widzimy i że są dla nas ważne oraz wartościowe ze względu na to, kim są, a nie na to, co osiągają. Przejawiają wówczas prawdziwy entuzjazm wobec tego, na co zwracają uwagę i na czym się skupiają. Innymi słowy, naturalna miłość dziecka do samego siebie przyjmuje postać miłości do życia. Poczucie godności, bycia kochanym, a także własnej wartości dziecka są bardzo kruche. Małe dziecko nie nauczyło się jeszcze być odważnym SOBĄ oraz okazywania miłości do SIEBIE, bo to wymaga czasu i praktyki. Z tego powodu, zwłaszcza na wczesnym etapie życia, dzieci potrzebują, żebyśmy utwierdzali je w poczuciu, że są w stanie wiele osiągnąć oraz pokazywali, jak mogą zarządzać własnym życiem. Od tego, jak je postrzegamy i jakie mamy odczucia w związku z nimi, zależy ich wewnętrzna siła. Innymi słowy, nasza więź z dziećmi ma kluczowe znaczenie na ich wczesnym etapie rozwoju, ponieważ to właśnie dzięki niej zyskują poczucie, że są ważne. Jeśli nadmiernie koncentrujemy się na ich osiągnięciach, a także na tym, co mówią lub robią, nie realizujemy swojego najważniejszego zadania, jakim jest wzmacnianie prawdziwego ja dziecka. To właśnie dlatego dzieci tracą kontakt ze swoim wnętrzem i rozwijają fałszywą tożsamość, czyli ego.
Rodzice muszą dbać o własne bogate życie wewnętrzne, żeby móc skutecznie odgrywać tę rolę. Powinni zdawać sobie sprawę z własnych pragnień, unikalnych talentów, a także z głębokiego celu swojego życia. Jeśli tak nie jest, to zapewne czują się odseparowani, znużeni i prawdopodobnie również osamotnieni. Rodzic, który nie zajął się swoimi niezaspokojonymi potrzebami, z łatwością może wpaść w pułapkę i zacząć wykorzystywać swoje dziecko do realizowania JEGO marzeń. Zamiast zachęcać je do robienia tego, co ONO samo pragnie robić, używa je do łagodzenia własnego poczucia niedoskonałości, spełniania niespełnionych pragnień oraz zapełniania wewnętrznej pustki. Nie możemy ukazać dziecku jego rzeczywistej wartości, gdy rozpaczliwie go potrzebujemy. Jedyne, co jesteśmy mu w stanie wtedy zaoferować, to zniekształcone wyobrażenia na jego temat, wynikające z naszej fałszywej tożsamości. Oczywiście, nieustannie powtarzamy sobie przy tym, że tak naprawdę poświęcamy się dla dobra dziecka – tak, jak nauczyła nas nasza kultura. Dzieci rozwijają silną osobowość jedynie wtedy, gdy czują, że ich prawdziwe ja jest zauważane i wzmacniane. Dlatego też tak ważne jest, żebyśmy nie traktowali dziecka jak swojego klona ani nie tworzyli wyobrażeń na temat tego, jakie powinno być, lecz podchodzili do niego jak do wyjątkowej jednostki. Patrząc na dzieci z uznaniem, nawiązując z nimi autentyczny kontakt i zwracając na nie uwagę (bez rozpieszczania), pomagamy im rozwinąć silne poczucie ja. Każda interakcja z nimi jest okazją do zakomunikowania im, jak bardzo są ważne.
Czy mnie widzisz? – twoje dziecko codziennie zadaje ci to niezwykle ważne pytanie. – Czy potrafisz mnie docenić za to, kim jestem, niezależnie od tego, czy pasuję do twoich marzeń i oczekiwań wobec mnie oraz twojego planu? Nasze dzieci pragną, żebyśmy zobaczyli ich najgłębszą esencję, czyli to, kim tak naprawdę są, jeszcze zanim w ogóle cokolwiek „zrobią”. Liczą na to, że pod irracjonalnymi czasem zachowaniami ujrzymy ich prawdziwą, czystą naturę. Potrzebują, abyśmy doceniali ich wrodzoną dobroć, niezależnie od tego, jak „brzydkie” rzeczy zdarza im się czasem powiedzieć lub zrobić. Przyjmując takie podejście, wzmacniamy ich naturalną, wrodzoną wiarę w siebie, dzięki czemu nie zostaje stłumiona przez ego. Dziecko rozwija poczucie wartości, gdy poprzez to, jak na nie patrzymy, jak z nimi rozmawiamy i jak je słuchamy, pokazujemy mu, jak bardzo jest kochane. W ten sposób je wzmacniamy – wyciągamy na światło dzienne jego naturalnie silne poczucie ja, dzięki któremu będzie mogło dobrze radzić sobie w życiu. Tylko wtedy, gdy potrafimy oddzielić własne wyobrażenia na temat tego, kim powinny być nasze dzieci od tego, kim naprawdę są, możemy dostrzec ich pierwotną esencję i rzeczywiście wspierać je w rozwoju.
Rozdział 3
Niewidzialne przyczyny impulsywnych reakcji
Jak mam rozpocząć proces stawania się bardziej świadomym rodzicem i wychowywania świadomych dzieci? – to jedno z najczęściej zadawanych mi pytań. Rodzice dopytują: Co powinienem sobie uświadomić? I jak mam to zrobić? Nie wystarczy sobie powiedzieć, że chcesz się zmienić, być uważnym i obecnym. Musisz jeszcze wiedzieć, jak to zrobić. Kłopot w tym, że podróż ku przebudzeniu jest złożonym i indywidualnym procesem wewnętrznym, w którym trudno jest określić uniwersalne zasady. Wielu rodziców nie wie, od czego zacząć, dlatego radzę zwykle: Zacznij od tego, co dzieje się teraz i zwracaj uwagę na to, co wydarza się w każdej kolejnej chwili.
W tym celu wykonuję z rodzicami ćwiczenia polegające na odkrywaniu, jakie bodźce wyzwalają w nich silne reakcje emocjonalne. Proszę ich, żeby powiedzieli, co wytrąca ich z równowagi. Oczywiście, z początku myślą, że chodzi mi o irytujące zachowanie ich dzieci, więc szybko sporządzają długie listy z takimi na przykład twierdzeniami:
• Wściekam się, gdy córka nie sprząta po sobie
• Denerwuję się, gdy mój syn bije swojego brata
• Boję się, że moja córka nie odnajdzie się w życiu
Są to typowe skargi wielu rodziców, które świadczą o tym, iż automatycznie zakładają, że to właśnie zachowanie ich dziecka jest przyczyną wszelkich problemów w relacji. Zawsze, gdy pytam rodziców, co wyzwala w nich negatywne emocje, wskazują na swoje dzieci. Dlatego też kwestionuję ich podejście, zadając podstawowe pytanie:
– Czy zauważyłeś, że zacząłeś obwiniać swoje dziecko, gdy zapytałam, „co wyzwala W TOBIE negatywne emocje”? Czy zdajesz sobie sprawę, że natychmiast obwiniłeś je za swoje reakcje?
– No cóż … Mam udawać, że dzieci mnie nie denerwują? – odpowiadają zwykle.
Nie winię ich za tę dezorientację. Pod wpływem tradycyjnych modeli wychowania, rodzice nauczyli się wierzyć, że jeśli dziecko wywołuje w nich negatywne reakcje, to jest to jego wina. Ja jednak otwarcie kwestionuję takie podejście i mówię o tym rodzicom, z którymi pracuję. Jeśli nie zechcą przyznać, że obwiniają dzieci za swoje reakcje, to nie będą w stanie ich świadomie wychowywać.
Im mniej zdajemy sobie sprawę z tego, jak wpłynęła na nas rodzina, w której się wychowaliśmy, a także społeczeństwo, w jakim żyjemy, tym częściej będziemy reagować automatycznie na zachowania dzieci. Posunęłabym się wręcz do stwierdzenia, że dzieci NIGDY nie są przyczyną naszych negatywnych, impulsywnych reakcji. Przyczyna jest ZAWSZE w nas, ponieważ taka reaktywność wynika z naszych własnych problemów z dzieciństwa i dawnych zranień. Zachowanie dzieci przypomina raczej podmuch wiatru, który roznieca iskry w popiele.
Rodzice omal nie spadają z krzeseł, gdy im o tym mówię. Co masz na myśli mówiąc, że dzieci nie są przyczyną naszych negatywnych reakcji? – pytają. – Przecież wszyscy wiemy, że dzieci zostały wręcz stworzone do tego, żeby nas denerwować!
Rozumiem to oburzenie. W końcu niemal wszystkie książki o rodzicielstwie głoszą, że dzieci doskonale wiedzą, jak wytrącić nas z równowagi. Sama do niedawna tak myślałam. Dopiero po głębszej refleksji zrozumiałam, że pozwoliłam sobie uwierzyć w tę pozornie subtelną, ale mającą daleko idące konsekwencje iluzję, że dzieci celowo dostosowują swoje zachowanie w taki sposób, żeby nas zdenerwować.
Nasze dzieci są po prostu sobą – tłumaczę rodzicom. – Wcale nie mają zamiaru wyprowadzać nas z równowagi, wzbudzać poczucie winy czy też wywoływać lęk. Wręcz przeciwnie, wyrażają swój stan wewnętrzny, który nie ma z nami nic wspólnego. Nosimy w sobie wiele zadawnionego bólu, że czasem nieuchronnie rozpętują w nas burzę ogniową, ale wcale nie mają takich intencji. Przyczyną takich sytuacji jest nasze własne poczucie braku. To nie zachowania dzieci wywołują w nas negatywne odczucia, ale nasze nierozwiązane problemy emocjonalne.
Porzucenie iluzji, że dzieci celowo nas denerwują, jest niezwykle istotnym krokiem na drodze do przebudzenia. Gdy zdobywamy się na odwagę, aby odrzucić to powszechne założenie, że dzieci specjalnie uderzają w nasze słabe punkty, wreszcie zauważamy własną niedojrzałość. Nie możemy ich już obwiniać, więc musimy zmierzyć się z własnymi brakami i odkryć przyczyny swoich reakcji. W naszej kulturze zakłada się, że to dziecko jest odpowiedzialne za negatywne reakcje rodziców, co daje rodzicom prawo do „naprawiania” swoich pociech i kontrolowania ich w taki sposób, żeby przestały ich denerwować. Ta nazbyt upraszczająca problem koncepcja głosi, że negatywne reakcje emocjonalne rodzica znikną, gdy dziecko zmieni swoje zachowanie. Jednym z powodów, dla których jestem przekonana, że dzieci nie są odpowiedzialne za nasze reakcje, jest to, iż gdyby wszystkie nasze reakcje wynikały z zachowania dzieci, to wszyscy reagowalibyśmy na nie w taki sam sposób. A jednak każdy rodzic reaguje inaczej na określone zachowania dziecka, co świadczy o tym, że przyczyna reakcji leży w samych rodzicach, a nie w tym, jak zachowują się dzieci. To, jakie emocje się w nas pojawią i jak silnie reagujemy zależy od naszego wyjątkowego charakteru, poziomu świadomości, a także od tego, w jakiej rodzinie się wychowaliśmy. Wbrew powszechnemu przekonaniu, rzeczywistość pokazuje nam, że gdy wciąż skupiamy się na zmienianiu swoich dzieci (czy też kogokolwiek innego), zamiast samych siebie, zachowujemy się tak, jakbyśmy próbowali opróżnić ocean łyżeczką od herbaty. Bezmyślnie powtarzamy te same działania, wierząc że na tym właśnie polega rodzicielstwo. A tymczasem dzieci nadal wyprowadzają nas z równowagi, niczym uporczywe morskie fale. To nie zachowanie dziecka jest problemem. Istnieje głębsza przyczyna, dla której nas ono porusza. Nie zdołamy zmienić wzorców interakcji z naszymi dziećmi, dopóki nie przyjrzymy się temu, dlaczego określone sytuacje wywołują w nas negatywne reakcje. Zasada ta dotyczy tak naprawdę wszystkich bliskich relacji.
Zdesperowana Lena przyszła do mnie po pomoc, ponieważ nie radziła sobie ze swoją czternastoletnią córką.
– Denerwuje mnie, że jest taka niegrzeczna. Nie znoszę tonu jej głosu – powiedziała.
Poprosiłam, żeby określiła, co ma myśli poprzez „ton głosu”.
– Wszyscy wiemy, jak irytującym tonem mówią dzieci w dzisiejszych czasach – zaczęła. – Można wręcz wyczuć żądania w ich głosie.
– Muszę wiedzieć, jakie dokładnie słowa cię denerwują – naciskałam. – Musisz zidentyfikować czynniki zewnętrzne, które na ciebie wpływają, żeby dowiedzieć się, dlaczego wywołują w tobie takie negatywne reakcje.
– Kiedy każe mi coś dla niej zrobić, nie okazując przy tym najmniejszej wdzięczności, czuję się tak, jakbym była jej służącą – przyznała wreszcie Lena. W końcu dotarła do przyczyny konfliktu z córką.
– Ton głosu twojej córki nie jest tutaj problemem – wyjaśniłam. – To twoje wewnętrzne poczucie, że jesteś zmuszana, żeby w jakiś sposób jej służyć. Za każdym razem, gdy masz wrażenie, że córka chce cię kontrolować, uruchamia się twój wewnętrzny „sługa”, który chce wziąć odwet za takie zachowanie. A jeśli ona wcale nie chce cię zniewalać, tylko po prostu wyraża swoje wewnętrzne potrzeby i uczucia? Być może jej ton głosu nie irytowałby cię tak bardzo, gdybyś nawiązała kontakt z własnymi uczuciami.
Po chwili Lena miała łzy w oczach.
– To ma sens – odparła. – Miałam kontrolującą matkę, więc bardzo silnie reaguję na jakiekolwiek przejawy kontroli lub dominacji. Od razu odpieram atak, podobnie jak wtedy, gdy byłam nastolatką i buntowałam się przeciwko matce.
Kobieta uspokoiła się, gdy odkryła, co tak naprawdę ją denerwuje i zrozumiała, że nie jest to wina córki. Gdybyśmy nie nosili ze sobą bólu z dzieciństwa, nie reagowaliśmy w taki nieświadomy sposób. Bodźce zewnętrzne wyzwalają w nas negatywne reakcje tylko wtedy, gdy jesteśmy na coś wewnętrznie wyczuleni.
– Twój wewnętrzny schemat, wynikający z relacji z matką, mówi ci, że to ty powinnaś sprawować kontrolę, a nie twoja córka – wyjaśniłam Lenie. – To przekonanie stało się twoją mantrą. Reagujesz negatywnie za każdym razem, gdy masz poczucie, że córka ma większą kontrolę niż ty. Uświadamiając sobie, co się tak naprawdę wydarza, zaczniesz zauważać, że twoje dziecko odzwierciedla jedynie pewną część ciebie.
Dzieci pokazują, co nosimy w sobie, a nasza gotowość do wewnętrznego wglądu, pozwala nam zmienić relację na poziomie zewnętrznym. Świadome rodzicielstwo zachęca, żebyśmy traktowali zachowanie dzieci jako wezwanie do podróży do własnego wnętrza. Zamiast reagować impulsywnie w oparciu o swoje uwarunkowania i wyładowywać się na dzieciach, postanawiamy zapanować nad swoimi emocjami i spokojnie zastanowić się nad tym, czego doświadczamy. Poświęcając czas na refleksję, możemy zrezygnować z tendencji do reagowania w impulsywny sposób w oparciu o własną przeszłość na rzecz bycia w pełni otwartym na obecne potrzeby dziecka.
Przyczyny silnych reakcji emocjonalnych
Aby dotrzeć do przyczyn własnych impulsywnych reakcji, nie wystarczy sobie powtarzać: Byłam wykończona lub Mój szef był okropnie wymagający, więc wyładowałem swoje frustracje na dziecku. Nie wystarczy też powiedzieć: Mam problem ze złością i muszę nad tym popracować. Jak mam to zrobić? – pytają rodzice. – Od czego zacząć? Zaczynamy od uświadamiania sobie własnych myśli, uczuć, działań i wszystkiego, co wnosimy do życia naszych dzieci z każdą kolejną chwilą. Na tym właśnie polega świadome rodzicielstwo. Świadomość wymaga przyjęcia podwójnej perspektywy, uwzględniającej zarówno świat wewnętrzny, jak i zewnętrzny. Większość z nas nauczyła się korzystać z tej drugiej, dlatego wciąż skupiamy się na działaniu. Książka ta pokazuje, jak połączyć robienie z łaską i mądrością bycia. Wszyscy potrzebujemy w życiu obu elementów. Prawdziwa świadomość pojawia się, gdy działaniu towarzyszy świadomość i głębsza refleksja.
Droga do świadomego rodzicielstwa to żywe doświadczenie, które odkrywamy dzięki własnej gotowości i zaciekawieniu. Nikt nie może sprawić, żeby druga osoba stała się bardziej świadoma. Jest to głęboki, osobisty proces człowieka, który zrozumiał, że musi być świadomy własnych myśli oraz przyczyn swoich silnych emocji, jeśli chce zachować wewnętrzną równowagę. To właśnie nasze myśli i emocje skłaniają nas do określonego działania. Tak naprawdę wszelka zmiana zaczyna się w umyśle – od zmiany przekonań, jakimi kierujemy się w życiu, a które w dużym stopniu decydują o naszych myślach i uczuciach.
Dopiero gdy rozpoczęłam proces zgłębiania własnych przekonań na temat rodzicielstwa, mogłam zacząć wprowadzać zmiany w swoim życiu. Odkrywanie przekonań z początku nie było dla mnie łatwe. Byłam pewna, że wszyscy myślą tak jak ja, a przynajmniej powinni. A jednak, im więcej czasu poświęcałam na bycie ze sobą i spokojne oddychanie (pewnego rodzaju medytację), tym bardziej dystansowałam się od swoich myśli. Zrozumiałam, że się z nimi utożsamiłam. Wciąż pamiętam swoje pierwsze objawienie, jakiego doznałam na wyjeździe medytacyjnym, na którym nauczyłam się przebywać w ciszy samą ze sobą. Zwierzyłam się wtedy swojej współlokatorce: Nie mogę uwierzyć, że nie jestem swoimi myślami ani przekonaniami!
Gdy zdałam sobie sprawę, że moje przekonania są jedynie sztucznymi konstruktami i że tak naprawdę żyłam zgodnie z wyidealizowanymi wyobrażeniami ego, przeszłam pewnego rodzaju wewnętrzną śmierć. Czułam, jak się rozpadam. Wszystko, co wcześniej było dla mnie tak ważne (fundamenty, na których budowałam swoje życie, a także ograniczenia, w które wierzyłam), zaczęło się rozpadać w obliczu mojej poszerzającej się świadomości. Kiedy uważnie przyjrzałam się swoim przekonaniom na temat rodzicielstwa, zaskoczyło mnie, jak bardzo są sztywne, przestarzałe i toksyczne. Nie dość, że ograniczały moją własną kreatywność i rozwój osobisty, to jeszcze były ukierunkowane na niszczenie wrodzonej oryginalności i kreatywności mojego dziecka. Z czasem przekonałam się, że dotyczy to wszystkich rodziców, z którymi pracowałam. Nasze myśli są neutralne. Przyjrzyjmy się jakiejś zwyczajnej myśli: Pada deszcz lub Jest godzina dziewiętnasta. Chociaż są to pospolite, neutralne stwierdzenia, to jednak mogą nabrać pozytywnego lub negatywnego wydźwięku, w zależności od tego, z jakimi przekonaniami się wiążą. Myśli Pada deszcz mogą towarzyszyć takie przekonania jak: Nasze plany zostały zrujnowane, To będzie okropny dzień i tym podobne. Widzimy więc, jak szybko taka neutralna myśl może wpłynąć na nasz nastrój i stan emocjonalny. Nawet takiej niewinnej myśli jak Jest godzina dziewiętnasta mogą towarzyszyć negatywne skojarzenia i przekonania (Jestem taki zmęczony i Mam za dużo do zrobienia i jestem tym przytłoczona), wywołujące przykre odczucia.
Skoro to przekonania decydują o naszym zachowaniu, to właśnie od nich należy zacząć wprowadzanie zmian. Rozpoczęłam więc proces odkrywania swoich poglądów na temat rodzicielstwa i zastępowania ich świadomością. Nie chciałam, żeby rządziły mną stereotypowe wzorce minionych pokoleń. Wkroczyłam na nową ścieżkę, na której wzięłam pełną odpowiedzialność za to, jak chcę żyć i wychowywać swoje dziecko. Zrozumiałam, że to ja maluję obraz swojego życia. Stałam się twórcą własnego przeznaczenia i projektantem swojej teraźniejszości. Ścieżka świadomości z początku może nas przerażać, ale wkrótce zauważamy, że z czasem staje się coraz wyraźniejsza. Szybko przekonujemy się, że od samego początku mieliśmy w swoim ręku właściwą mapę, ponieważ droga, którą kroczymy, prowadzi do naszego prawdziwego ja. Wkroczenie na nią zaczyna się od tego najważniejszego pytania: Co w tym momencie jest prawdą – dla mnie i mojego dziecka?
Mity na temat rodzicielstwa
Wszystkie nasze przekonania związane z wychowywaniem dzieci pochodzą z jednego źródła – z siedmiu mitów kulturowych na temat skutecznego rodzicielstwa. Być może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale świadomie lub nieświadomie kierujesz się nimi, gdy ulegasz silnym emocjom. Mity te są tak powszechne i tak głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie, że większości z nas nie przyjdzie nawet do głowy je zakwestionować. A jednak są na tyle podstępne, że uniemożliwiają nam nawiązanie głębokiej więzi z dzieckiem. Czy to możliwe, że źródłem wszelkich problemów, jakich doświadczamy w relacji z dzieckiem, są nasze wyuczone przekonania na temat rodzicielstwa? Czyżby metody wychowywania dzieci, które wielokrotnie przedstawiano nam jako właściwe, tak naprawdę są błędne? I, co najważniejsze, czy zdobędziemy się na odwagę, żeby przyjrzeć się tym schowanym głęboko w podświadomości przekonaniom i zrezygnować ze wszystkich niepotrzebnych i toksycznych poglądów? To naturalne, że odczuwamy opór przed zmianą swoich przekonań, ale nie sposób zaprzeczyć, że każdy rodzic podlega silnemu wpływowi mitów kulturowych. To właśnie te mity określają, jakie „powinny” być nasze dzieci, co często nie ma nic wspólnego z tym, kim są naprawdę. Rozdźwięk między ideałami społeczeństwa a prawdziwym obliczem dziecka prowadzi do rozdźwięku między rodzicem a dzieckiem i podsyca w nas lęk, że dziecko sobie nie poradzi lub nawet odniesie porażkę, przez co wywieramy na nim ogromną presję. Nie dość, że mity te są oficjalnie wspierane przez społeczeństwo, rząd, instytucje religijne i system oświaty, to jeszcze wierzą w nie nasi bliscy – krewni, przyjaciele, nauczyciele, duchowni, a także inni rodzice. Te utarte, przekazywane z pokolenia na pokolenie przekonania, skłaniają nas do ulegania normom społecznym, które dyktują nam, jak powinniśmy wychowywać dzieci oraz jakie powinny się stać. W rezultacie zbiorowa świadomość rodziców przypomina pewnego rodzaju trans, w który bezwiednie wpadliśmy. Prowadząc wykłady na całym świecie, przekonałam się, że w każdym miejscu, czy to w Indiach, w Kanadzie, w Meksyku czy też w Stanach Zjednoczonych, rodzice podlegają wpływom tych nakazów kulturowych. Wszyscy bezrefleksyjnie kierujemy się tymi społecznymi przekonaniami i zwykle nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Odkrycie, że coś jest nie tak z przekonaniami, w które uwierzyliśmy, może być dla nas przerażające. Boimy się, że gdybyśmy zmienili podejście, zostalibyśmy wykluczeni przez resztę społeczeństwa. Przeraża nas perspektywa zejścia z wytyczonej ścieżki i boimy się, że może to zaszkodzić naszym dzieciom. Obawiamy się, że będą musiały zapłacić za to wysoką cenę, ponieważ społeczeństwo piętnuje nonkonformizm na wiele sposobów.
Zastanówmy się więc nad konsekwencjami nonkonformizmu. Kierujemy się wyznaczonymi normami społecznymi (w tym przypadku chodzi o mity „dobrego” rodzica) z lęku przed wykluczeniem i izolacją. Jeśli uważamy, że nonkonformizm będzie nas za dużo kosztować, oznacza to, że jesteśmy odcięci od własnej wewnętrznej obfitości. W takim przypadku rzeczywiście może to być dla nas zbyt duże obciążenie. Gdy jednak nawiązujemy kontakt z naszą wrodzoną mocą, zdajemy sobie sprawę, że to właśnie za bezmyślne podążanie z głównym nurtem zapłacilibyśmy najwyższą cenę – utracilibyśmy własną autentyczność.
Tak czy owak przekonałam się, że pomimo tego lęku, większość rodziców chce poznać nowe podejście do rodzicielstwa. Świat rozpaczliwie potrzebuje zmian, a najlepiej jest zacząć je wprowadzać we własnym domu. To my udzielamy dzieciom wskazówek, jak kochać siebie i innych, jak rozwiązywać konflikty oraz dbać o otaczający nas świat. Środowisko domowe przypomina glebę – jeśli nie zasadzimy w niej odpowiednich nasion, dzieci mogą się zagubić.
Żeby zmienić swoje podejście do rodzicielstwa, musimy zdobyć się na odwagę i porzucić wszelkie przestarzałe praktyki, na których wychowały się kolejne pokolenia niespełnionych ludzi. Czasem ktoś mnie pyta: Kim chciałabyś, żeby zostało twoje dziecko? To pytanie podtrzymuje iluzję, że mamy kontrolę nad tym, kim są nasze dzieci. Chociaż wydaje się niewinne, to jednak podsyca skłonność rodziców do zarządzania dziećmi w taki sposób, jakby były ich produktem. Moja odpowiedź na to pytanie jest zawsze taka sama: Moim celem jest wychowanie dziecka, które jest mocno ugruntowane w swoim prawdziwym ja i pewne swojej wrodzonej wartości. Chcę, żeby moje dziecko czuło się bezpiecznie w relacji ze mną i mogło wyrażać siebie w autentyczny sposób. Innymi słowy, nie ma dla mnie znaczenia, jaką karierę ani jaki styl życia wybierze moja córka, o ile będzie wierna sobie. Nie dbam o to, że reszta społeczeństwa chciałaby, żeby moja córka stała się kimś, kim nie jest.
Dzieci, które mogą być sobą, zwykle wyrastają na pomocnych członków społeczeństwa. Odczuwają naturalną potrzebę dbania o bliźnich oraz planetę, na której żyją, na takiej samej zasadzie, jak dbają o swoje własne serce, umysł i ciało. Osoba, która szanuje siebie, zawsze będzie troszczyć się o dobro innych. Przebudzając się ze zbiorowego transu, odkrywamy mity związane z rodzicielstwem i otwieramy się na prawdziwe ja naszego dziecka. To ogromny przełom. Zaczynamy zwracać uwagę na to, kim CHCĄ być nasze dzieci, zamiast kierować się przekonaniami społeczeństwa na temat tego, kim powinny się stać. W końcu nawiązujemy z nimi więź, jakiej wcześniej nie byliśmy w stanie nawiązać, ponieważ nie dostrzegaliśmy ich esencji. Zaczynamy rozumieć ich unikalny temperament, potrzeby, wyzwania i pragnienia. Dzięki głębokiej więzi z dzieckiem, jaka wynika z naszego świadomego podejścia do jego prawdziwego ja, jesteśmy w stanie pomóc mu wkroczyć w przyszłość z przekonaniem, że jest wartościowe. Żeby jednak uwolnić się od mitów na temat rodzicielstwa, musimy je najpierw rozpoznać.
Dzieci – nasi Przebudzacze
Pogrążona w iluzji myślałam, że cię wychowam,
Na zdrowego, kompletnego i wartościowego człowieka,
Wykształconego, życzliwego, mądrego,
Silnego i wyzwolonego lidera.
Pogrążona w iluzji myślałam, że wiem wszystko
I jestem gotowa przekazać ci swoją wiedzę.
Myślałam, że wszystko już zrozumiałam
i mogę cię uczyć, inspirować i zmieniać.
Dopiero teraz, po tylu wspólnie przeżytych chwilach
Zdaję sobie sprawę, jak absurdalne było to szalone złudzenie,
Jak puste, egocentryczne i pretensjonalne.
Teraz rozumiem…
Że to ty jesteś tu, żeby mnie uczyć,
Prowadzić, wskazywać mi drogę i mnie wznosić,
Przemieniać, budzić i inspirować.
Przypominasz doskonale zaprojektowaną trąbkę,
Której dźwięk ma przebudzić moje prawdziwe ja.
Część 2
Mity na temat wychowania dzieci
Rozdział 3
Mit 1
W wychowaniu chodzi o dziecko
Na swoich warsztatach często zadaję pytanie: Na czym skupia się wychowanie dzieci? i wciąż otrzymuję tę samą odpowiedź: Oczywiście na dzieciach. Wiemy już, na czym polega problem z tą odpowiedzią. Ale uczestnicy warsztatów często zastanawiają się, po co w ogóle zadaję takie oczywiste pytanie. Protestują, gdy wyjaśniam, że to właśnie powszechne podejście skoncentrowane na dziecku jest źródłem rozczarowań, niepokoju i dysfunkcji w rodzinie. – Jak to możliwe? – pyta zszokowana publiczność. – Dlaczego skupianie się na dzieciach miałoby być złe? Czyż nie powinniśmy wspierać swoich dzieci i zapewniać im wszystkiego, co najlepsze? Zanim rodzice rzucą mi się do gardła, zaznaczam, że nie namawiam do narcystycznego i obsesyjnego skupiania się na samym sobie. To również byłoby szkodliwe, a ja opowiadam się za tym, co najbardziej służy dziecku. W pierwszej chwili świadome rodzicielstwo wydaje się sprzeczne z logiką. Nic więc dziwnego, że z początku nie jest łatwo się na nie otworzyć. Gdy jednak wyjaśniam, że stary paradygmat wychowania zupełnie się nie sprawdza, rodzice zaczynają dostrzegać zalety proponowanego przeze mnie podejścia.
Problem z rodzicielstwem skoncentrowanym na dziecku
Coraz więcej osób wierzy, że należy wychowywać dzieci w taki sposób, żeby stały się kimś wyjątkowym. Tak naprawdę cały biznes związany z rodzicielstwem, składający się z panteonu ekspertów, autorów, psychologów, psychiatrów, pedagogów, firm badawczych, opiekunów, konsultantów, firm farmaceutycznych czy bloggerów, podtrzymuje obsesję związaną z wychowaniem wyjątkowego dziecka. Na swoich warsztatach często pytam rodziców: Jakie cele wyznaczyłbyś dla swojego dziecka? Większość odpowiada, że chciałaby, aby dziecko było szczęśliwe, odnosiło sukcesy, było pełne szacunku dla innych i życzliwe. Nieświadomie dają do zrozumienia, że ich dzieciom czegoś brakuje i nie wykazują tych cech. Tak naprawdę jest zupełnie odwrotnie. Rodzice nie potrafią zobaczyć, że dziecko JUŻ TERAZ ucieleśnia te zalety. Społeczeństwo wmawia im, że dzieci muszą rozwijać w sobie takie atrybuty, ale ja twierdzę, że one już je przejawiają, chociaż czasem tego nie zauważamy. Świadome rodzicielstwo mocno zakorzenia nas w teraźniejszości, podczas gdy społeczeństwo koncentruje się na przyszłości.
Słowo cele niesie ze sobą ciężar planowania na przyszłość i „kreowania” dzieciństwa tak, jakby było częścią projektu prowadzącego do określonego rezultatu. Wywieramy presję na dzieciach, żeby dotarły do jakiegoś punktu końcowego, co tworzy różnego rodzaju napięcia i nieuchronnie wyzwala reakcje emocjonalne, które wprowadzają coraz bardziej burzliwą atmosferę w domu. Tylko wtedy, gdy nawiążemy kontakt z prawdziwym ja dziecka i zauważymy, że jest dokładnie takie, jakie powinno być w danym momencie, będziemy w stanie wychowywać je tak, jak tego potrzebuje. Istotą świadomego rodzicielstwa jest dokonanie ogromnej zmiany polegającej na rezygnacji z prób dopasowywania dzieci do naszych wyobrażeń związanych z naszymi pragnieniami na rzecz jednego pragnienia – ŻEBY MOGŁY BYĆ SOBĄ. Innymi słowy: podążaj za dzieckiem, zamiast wybierać dla niego drogę, którą ma podążać. Moi klienci Raphael i Tess wciąż wymagali od swojego syna Gavina, żeby realizował nierealne dla niego zamysły. Gavin miał unikalny temperament, który nie pasował do „normalnej krzywej rozwoju” rówieśników. Nauczyciele i doradcy szkolni naciskali jednak na rodziców, żeby „dopasowali” syna do reszty. Nic dziwnego, że w ich domu panował nieustanny chaos i kłótnie. Im bardziej rodzice naciskali, tym większy opór stawiał Gavin. Chłopak był już tak sfrustrowany, że zaczął tracić panowanie nad sobą nie tylko w domu, ale także w szkole. W końcu zalecono mu przyjmowanie leków. Rodzice bardzo się tym zmartwili. Nie mieli pojęcia, jest rozwiązać problemy syna. Czy narażą go na jeszcze większe kłopoty, jeśli odmówią stosowania leków? Nie wiedzieli, gdzie zwrócić się po pomoc. W końcu zjawili się u mnie, w nadziei, że zaproponuję im jakieś rozwiązanie.
W przypadku tak zestresowanych rodziców, jak Raphael i Tess, należy zacząć od zmniejszenia napięcia. Wyjaśniłam im, że presja społeczna wywierana na Gavina, żeby przejawiał typowe wyznaczniki rozwoju doprowadzała go do szaleństwa. Nikt nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać silnej presji, więc istniało ryzyko pojawienia się problemów psychicznych. Poprosiłam rodziców, żeby przez trzy miesiące w ogóle nie naciskali na Gavina. Nie zaleciłam im, aby przestali stawiać mu granice albo zwolnili go z wykonywania wszelkich obowiązków domowych, lecz zachęciłam do tego, żeby zrezygnowali z wywierania na nim presji emocjonalnej. Podpowiedziałam im również, aby przyjrzeli się swoim oczekiwaniom zarówno wobec syna, jak i samych siebie. W trakcie terapii rodzice zdali sobie sprawę, że za bardzo naciskali na syna. Tak bardzo chcieli go zmienić, że nie byli w stanie nawiązać kontaktu z jego prawdziwym ja. Gdy zaczęli skupiać się na tym, jak wyraża się w danym momencie, zamiast na tym, kim „powinien” stać się w przyszłości, zaczęli zauważać niezwykłe zmiany – nie tylko w Gavinie, ale także w atmosferze w ich domu. W końcu zdecydowali się przenieść syna do szkoły, która zapewniła mu środowisko dopasowane do jego prawdziwego ja. Do dziś radzi sobie bez leków.
Ale co w tym złego, że chcemy wychować wyjątkowe dziecko? Zauważyliście, jak wiele dzieci doświadcza obecnie silnego lęku? Współczesne dzieci są tak znerwicowane, że wystawianie im diagnoz i podawanie leków psychotropowych stało się wręcz normą. Kolejnym częstym problemem młodych ludzi w obecnych czasach jest depresja. Nie mam tu na myśli jedynie nastolatków, wśród których samobójstwo przybiera rozmiary epidemii, ale także dzieci w szkole podstawowej. W raporcie National Research Council and Institute of Medicine (Zapobieganie zaburzeń psychicznych, emocjonalnych i behawioralnych wśród młodzieży: postępy i możliwości, 2009) przedstawiono wyniki badań, na podstawie których oszacowano, że od 13 do 20 procent dzieci w Stanach Zjednoczonych (czyli nawet jedno na pięć) cierpiało w 2009 roku na jakieś zaburzenie psychiczne, a częstość występowania tych zaburzeń rośnie. Samobójstwo, do którego mogą doprowadzić zaburzenia psychiczne w połączeniu z innymi czynnikami, uznano za drugą najczęstszą przyczynę zgonów wśród dzieci w wieku od dwunastu do siedemnastu lat w 2010 roku.
Gdy od młodych ludzi wymaga się, żeby zadowalały rodziców, nieuchronnie doświadczają silnego lęku. Zamiast rozwijać się w naturalny sposób, w zgodzie ze swoim prawdziwym ja, muszą walczyć o aprobatę rodziców i starać się zasłużyć na ich miłość. Takie dzieci są obciążone presją, aby sprostać wymaganiom rodziców i standardom kulturowym. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jakie to uczucie, gdy jesteś przekonany, że nieustannie musisz dopasowywać się do cudzych wyobrażeń na temat tego, kim powinieneś być? Jeśli pamiętasz, jak sam się z tym czułeś w dzieciństwie, to z pewnością jesteś w stanie to zrozumieć. Podejrzewam, że musiałeś znaleźć sposób na ukrycie swojego prawdziwego ja przed rodzicami, ponieważ wiedziałeś, że nie zrozumieliby cię, gdybyś pokazał im, kim naprawdę jesteś.
Moja córka niedawno wyznała mi, że zakochała się w chłopcu z klasy. Naszej rozmowie przysłuchiwała się jej przyjaciółka, którą w pewnym momencie zapytałam:
– Co radzi ci mama, kiedy zwierzasz się jej, że się w kimś zakochałaś?
– Nie rozmawiam z nią o takich sprawach – odparła. – Nie zrozumiałaby moich uczuć. Uważa, że nie powinnam interesować się chłopcami, dopóki nie skończę osiemnastu lat.
Współczułam nie tylko jej, ale także matce, ponieważ zdałam sobie sprawę, że żadna z nich nie doświadczy tej pięknej więzi, jaką może nawiązać tylko matka z córką, rozmawiając o sprawach sercowych. Przypominam sobie jeszcze inną matkę, która pochwaliła się przede mną swoją czternastoletnią córką:
– Mam wielkie szczęście, że moja córka nie interesuje się chłopcami i jest piątkową uczennicą. Jest taka dojrzała.
Kiedy córka usłyszała słowa matki, jej oczy powiększyły się ze strachu. Na następnej sesji zapytałam ją, dlaczego miała taki wyraz twarzy.
– Mama myśli, że nie interesuję się chłopcami, a ja nie mogę jej zawieść – odpowiedziała. – Proszę, niech pani jej nie mówi, że rozmawiam z panią o chłopcach. Umarłaby, gdyby dowiedziała się, że mam chłopaka.
Obiecałam, że zatrzymam jej tajemnicę dla siebie i zapewniłam, że to normalne zakochać się w tym wieku. Czułam jednak, jak bardzo obciąża ją przekonanie, że zdradza wyidealizowane wyobrażenia matki. Dziewczynka postrzegała to jako pewnego rodzaju porażkę.
Zapytajcie jakiekolwiek dziecko, a na pewno opowie wam, jak ciężko jest mu sprostać wymogom rodziców (oczywiście nie chodzi tu o stawianie zdrowych granic). Ich wewnętrzny duch intuicyjnie wie, że sam powinien sobą zarządzać i nie znosi dopasowywania się do cudzych wyobrażeń na temat tego, jak powinien się wyrażać. To dlatego nastolatki zaczynają się buntować i podważać autorytet rodzica. Im bardziej wymagania rodzica rozmijają się z prawdziwym ja dziecka, tym większy będzie stawiało opór i tym bardziej będzie się izolowało. Musimy zrozumieć, że my sami doprowadzamy do pojawienia się przepaści między nami a naszymi dziećmi.
Kiedy dziecko jest za bardzo
Jak przekonaliśmy się na przykładzie Gavina, gdy usiłujemy zarządzać postępami dziecka, a ono zaczyna odczuwać silny lęk lub nie spełnia określonych wymogów, społeczeństwo zachęca nas do „naprawiania” go pod okiem „ekspertów”. Nic dziwnego, że rodzice ciągle obawiają się, że coś może być „nie tak” z rozwojem społecznym lub edukacyjnym dziecka.
Wielu rodziców zastanawia się, czy ich dziecko nie jest czasem:
• Zbyt nieśmiałe
• Zbyt spokojne
• Zbyt agresywne
• Za bardzo rozwinięte
• Zbyt impulsywne
• Zbyt obojętne
• Za słabo zmotywowane
• Zbyt beztroskie
• Zbyt drobiazgowe
• Zbyt podatne na wpływy
• Zbyt rozkojarzone
• Zbyt leniwe
Takie obawy nazywam lękiem przed „dzieckiem za bardzo”. Są to niezliczone przejawy zmartwień rodziców, ich rozczarowań, a nawet poczucia winy z powodu własnych porażek, które wynikają z lęku. Tego typu obawy mogą być szczególnie silne, kiedy dziecko wymyka się spod kontroli rodziców. Lęk pełni wówczas funkcję alarmującą. Zdaję sobie sprawę, że tylko osoba znajdująca się w podobnej sytuacji może zrozumieć bezradność (i często także przerażenie) rodzica, który czuje się rozpaczliwie samotny i nie rozumie tego, co się dzieje. Dotyczy to zwłaszcza takich przypadków, kiedy dziecko oddala się od rodziny w okresie nastoletnim lub później, gdy układa sobie życie.
To naturalne, że martwimy się, jak tylko mamy do czynienia z rzeczywistymi problemami. Warto poszukać pomocy, skorzystać ze wsparcia wychowawcy, terapeuty, a czasem także psychiatry, jeśli nie wiemy, co powinniśmy zrobić. Takie kryzysowe sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko, gdy wychowujemy dzieci w świadomy sposób. Stają się normą tylko wtedy, kiedy rodzice przyjmują niewłaściwe podejście.
To, co kiedyś było wyjątkiem, dziś stało się normą właśnie z powodu obsesji współczesnego społeczeństwa związaną z wyobrażeniami na temat przyszłego „sukcesu” dziecka. Jest to ogromne obciążenie dla młodych ludzi, którzy usiłują sprostać nierealnym wymaganiom oraz niemożliwemu do osiągnięcia poziomowi doskonałości. Taka presja jest szkodliwa dla psychiki każdego dziecka. Usłyszałam kiedyś w radiu historię o rodzicu, który zadzwonił do dziekana prestiżowego uniwersytetu z prośbą o radę. Chciał się dowiedzieć, co może zrobić, żeby upewnić się, że jego dziewięcioletnie wówczas dziecko zostanie w przyszłości przyjęte na uczelnię. Wyobrażacie sobie presję, jaką odczuwał ten dziewięciolatek? A jeśli nie udało mu się później sprostać oczekiwaniom rodziców? Wiem, że to dość skrajny przypadek, ale nie ulega wątpliwości, że rodzicielstwo skoncentrowane na dziecku jest niezwykle destrukcyjne.
Rodzice często nie wyrażają wprost swoich oczekiwań. A jednak, nawet jeśli o nich nie mówią, to dziecko zawsze intuicyjnie wyczuje, że rodzic chce, żeby było inne niż jest. Dzieci zawsze wiedzą, że pragniemy, aby dorastały zgodnie z naszymi wyobrażeniami i osiągały to, czego sami dla nich chcemy. Niektórym dzieciom udaje się sprostać tym wymaganiom i odnieść sukces, ale wiąże się to z ogromnym napięciem.
Rozczarowanie rodziców w sytuacji, gdy dziecko nie jest w stanie spełnić ich wyidealizowanych oczekiwań z powodu swojego temperamentu, który mu to uniemożliwia lub zupełnie innych pragnień, może mieć na nie bardzo szkodliwy wpływ. Dzieci często czują się winne i oczuwają wstyd, gdy nie są w stanie sprostać oczekiwaniom swoich rodziców. W rezultacie zaczynają szukać sposobów na pozbycie się wstydu związanego z poczuciem, że są niewystarczająco dobre. W ten sposób zaczynają się problemy z koncentracją w szkole, wybuchy złości, a nawet autoagresja w postaci samookaleczania.
Gdy dzieci doświadczają takich negatywnych emocji, nieuchronnie tracą kontakt ze swoim prawdziwym ja. Wyobraź sobie, że ciągle słyszysz, iż powinieneś być inny niż jesteś. Jak byś się z tym czuł? Oczywiście byłbyś zagubiony. Wkrótce dystans między rodzicem a dzieckiem pogłębia się, a im większy nacisk wywiera się na nim, aby robiło to, co wydaje się słuszne, tym większa przepaść powstaje między nimi, aż w końcu może dojść do takiego momentu, w którym relację będzie niezwykle trudno naprawić. Gdybyście mieli zapamiętać tylko jedną rzecz z tej książki, to niech to będzie ta podstawowa lekcja budowania przebudzonej rodziny: pozwólcie dziecku na spontaniczne przejawianie jego wrodzonych preferencji, zamiast zmuszać je do spełniania waszych oczekiwań, a tym samym doprowadzać do powstania przepaści emocjonalnej między wami. Im głębsza ta przepaść, tym większy lęk rodzica – nie tylko o dziecko, ale także o samego siebie.
Czy rodzicielstwo naprawdę jest bezinteresowne?
Kolejnym aspektem mitu głoszącego, że rodzicielstwo dotyczy dziecka, jest przekonanie, iż wszystko, co robimy dla naszych dzieci, jest bezinteresowne, dlatego powinny doceniać nasze starania. Chociaż w wychowaniu dzieci istnieją pewne elementy bezinteresowności, to jednak nie można powiedzieć, że rodzice są zupełnie altruistyczni. Tak naprawdę, niewiele w tym altruizmu. Powtarzanie sobie, że jesteśmy bezinteresowni, niesie za sobą ryzyko pojawienia się w nas poczucia słuszności. W rezultacie przyjmujemy podejście to ja mam rację, które uniemożliwia zdrowy rozwój dziecka.
Wydanie dziecka na świat nie jest wcale bezinteresownym aktem, ponieważ zaczyna się od zdrowej dawki ego. Decyzja o posiadaniu dziecka wynika często z chęci ukojenia wewnętrznej tęsknoty – wierzymy, że posiadanie rodziny i bycie rodzicem przyniesie nam głębokie spełnienie. Oczywiście nasza kultura przekonuje nas, że pragnienie posiadania rodziny i bycia rodzicem nie ma nic wspólnego z ego. Rodziców umieszcza się wręcz na piedestale, przez co czują się w pewien sposób szlachetniejsi przez sam fakt powołania na świat dziecka. Pod wpływem tego wynikającego z ego aspektu rodzicielstwa pojawia się w nas poczucie, że dziecko jest naszą własnością. To dlatego rodzice dający klapsy dzieciom powtarzają: Nikt mi nie będzie mówił, jak mam postępować z własnym dzieckiem!
Na nieszczęście ich dzieci, wielu rodzicom nawet nie przychodzi do głowy, żeby zakwestionować przekonanie, iż mogą zrobić z nimi wszystko, co uznają za słuszne, ponieważ wydaje im się, że działają bezinteresownie. Kiedy dziecko zaczyna się w końcu buntować przeciwko takiej tyranii, rodzic czuje się ofiarą – jakby to on był krzywdzony. Oczekuje wówczas, że społeczeństwo naprawi jego katastroficzne błędy i zwraca się o pomoc do psychologa. Rodzina nuklearna (ang. nuclear family) nie jest jednak oddzielnym światem, a konsekwencje działań rodzica obejmują wielu członków społeczeństwa. Powinniśmy zatem odstawić na bok przekonania ego o przysługujących nam prawach do wychowywania dzieci zgodnie z własnym widzimisię i zamiast tego zbadać, w jaki sposób najlepiej możemy wywiązać się z tego trudnego zadania.
Dzieci, które czują, że muszą chronić rodziców przed rozczarowaniem, porzucają swoje prawdziwe ja chcąc ich zadowolić. Ta rezygnacja z autentyczności może mieć dalekosiężne konsekwencje. Z czasem dziecko może zacząć się buntować. Żeby tego uniknąć, rodzic musi zdać sobie sprawę, że jego podejście do rodzicielstwa wcale nie jest bezinteresowne i zauważyć, że obsesyjnie skupia się na realizacji WŁASNYCH zamiarów.
Musimy podważyć ten mit i zrezygnować z władzy oraz kontroli na rzecz miłości i prawdziwej bliskości. To właśnie dzięki tej zmianie uwolnimy dzieci od wszelkich obciążeń związanych z naszym przekonaniem, że musimy je „wychować” lub „naprawić”. Wówczas będą mogły wznieść się w powietrze – tak wysoko, jak tylko zechcą – i czerpać z tego korzyści, na jakie zasługują.
Odważ się wychować najpierw SIEBIE
Wierząc w mit, że rodzicielstwo dotyczy dziecka, jesteśmy skłonni przypisywać sobie wspaniałe zasługi, gdy dziecko spełnia nasze oczekiwania i obwiniać je, kiedy tego nie robi. Świadome rodzicielstwo przyjmuje zupełnie inne podejście. Koncentruje się na rodzicu – to rodzic jest „wychowywany”. Innymi słowy, skupiamy się na SOBIE, a nie na dzieciach. Dlaczego? Po pierwsze, jak wspomniałam wcześniej, większość z nas została wychowana przez nieświadomych rodziców, przez co mamy własne braki emocjonalne. Po drugie, jedyną osobą, nad którą mamy kontrolę, i na którą możemy wywierać wpływ, jesteśmy my sami. Rodzicielstwo jest najbardziej skuteczne wtedy, gdy koncentrujemy się na sobie, a nie na swoich dzieciach. To właśnie takie podejście przynosi najlepsze rezultaty.
Ze względu na własne problemy i kompleksy, nasi rodzice nie potrafili nawiązać z nami głębokiego kontaktu. Opowiadając mi o swoim dzieciństwie, moi dorośli klienci często mówią: Moja matka nie miała pojęcia, kim w ogóle jestem lub Mój ojciec ciągle był ze mnie niezadowolony, bo nie byłem taki, jak chciał. Dorastanie w środowisku, w którym nie jesteśmy doceniani, ma ogromny wpływ na nasz światopogląd. Wszystkie nasze doświadczenia zostają zabarwione poczuciem braku. Trzydziesto- lub czterdziestoletni rodzice, którzy nadal pamiętają uczucie odrzucenia i deprecjonowania, przenoszą te odczucia do swoich obecnych relacji.
Kiedy nikt nie zauważa naszego prawdziwego ja, pojawia się w nas głęboki głód aprobaty, docenienia i przynależności. Czujemy bolesną pustkę w swoim wnętrzu. Ten ból narasta, gdy się nim nie zajmujemy lub, co gorsza, w ogóle nie zwracamy na niego uwagi. Cierpienie rodzi jeszcze więcej cierpienia, a nieświadomość przynosi coraz więcej nieświadomości. To tak, jakbyśmy nosili drugą skórę, z którą z czasem zaczynamy się utożsamiać. Myślimy wówczas, że to właśnie na tym polega bycie człowiekiem.
Musimy jasno zdać sobie sprawę, że ból, jakiego doświadczyliśmy, nie zniknie, jeśli się nim nie zajmiemy, czyli nie uświadomimy go sobie. Dopiero, gdy zauważymy, że odtwarzamy wzorce swojego dzieciństwa, zajmiemy się przyczyną naszego obecnego nieszczęścia. W chwili, gdy pojawia się dziecko, jesteśmy już nie tylko dorosłymi ludźmi, ale także rodzicami. Niespodziewanie odkrywamy, że kontakt z dzieckiem wyzwala w nas silne emocje i aktywuje nasz dawny ból. To, co kiedyś stłumiliśmy, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym poradzić, wychodzi na powierzchnię niczym wygłodzone zwierzę, które nie chce już być głodne naszych uczuć. Ten dawny ból sprawia, że reagujemy w niewłaściwy sposób, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Bliskie relacje, szczególnie z dziećmi, wyzwalają w nas najsilniejsze emocje. Zgodnie z założeniami świadomego rodzicielstwa, dzieci pełnią funkcję lustra, ukazując nam to, czego w sobie nie zauważamy. Wyciągają na wierzch ból, którego nie uzdrowiliśmy, a pod wpływem którego reagujemy impulsywnie i często irracjonalnie. Jeśli nie potraktujemy poważnie tego, co pokazują nam dzieci na temat naszych dawnych ran (którymi nigdy się nie zajęliśmy), wciąż będą zachowywać się tak samo, odzwierciedlając tym samym nasz nieuzdrowiony ból. Oto istota tego głębokiego procesu, jakim jest rodzicielstwo.
Zamiast skupiać się na rzeczywistych lub wymyślonych wadach naszych dzieci, możemy podjąć prawdziwe wyzwanie, jakim jest wzięcie odpowiedzialności za własną przemianę i zrozumienie, iż zachowanie dzieci jest bezpośrednim odbiciem naszych własnych działań. Przyjmując takie podejście nie próbujemy już „naprawiać” dziecka, lecz zwracamy się do własnego wnętrza i przyglądamy się temu, co mamy do uzdrowienia. Żeby to lepiej zrozumieć, wyobraźmy sobie, że na zebraniu z rodzicami, nauczyciel mówi: Pani Boylen, pani syn mógłby być bardziej skoncentrowany, dlatego też zalecam pani oraz małżonkowi przejście trzymiesięcznego programu, w którym nauczycie się uważności. Ten program pomoże wam się uspokoić, co wpłynie na stan emocjonalny waszego dziecka. A oto nieco inny scenariusz: Panie Saunders, bardzo panu polecam konsultacje z specjalistą, żeby nauczył się pan lepiej zarządzać czasem i rozwinął pewne umiejętności organizacyjne. Zauważyłem, że ma pan problemy z punktualnym przybyciem na nasze szkolne spotkania i jest dla mnie jasne, że pana nawyki mają negatywny wpływ na pana syna. Wygląda na to, że zagubił się w chaosie życia domowego.
– Ale przecież ja jestem świadomym rodzicem! – odpowiada wielu moich klientów oburzonych sugestią, że być może powinni wziąć odpowiedzialność za niektóre zachowania swoich dzieci.
– Przeważnie jestem spokojna i naprawdę staram się wspierać swoje dzieci – słyszę.
Tak bardzo chcemy być postrzegani jako „dobrzy” rodzice, że większość z nas desperacko broni swojego wizerunku. Jednak nie chodzi tu o bycie „dobrym” lub „złym”– to tylko etykietki. Chodzi o świadomość, że nasze dzieci nieustannie odzwierciedlają nam to, czym emanujemy, a więc jeśli chcemy „naprawić” ich zachowanie, musimy najpierw „naprawić” samych siebie. Rodzice, którzy wiedzą, że świadomość nie jest tożsamością, ale sposobem bycia, są w stanie zrozumieć, że nie istnieje nic takiego jak doskonała świadomość – wszyscy nieustannie się rozwijamy.
Świadome rodzicielstwo wymaga codziennej praktyki. Nasz stan wewnętrzny staje się dla nas najważniejszy. Dlatego musimy zdawać sobie sprawę, czy kierujemy uwagę na zewnątrz, czy też do własnego wnętrza. To właśnie to ciągłe przekierowywanie uwagi na własne wnętrze odróżnia świadomego rodzica od nieświadomego. Ten pierwszy może popełniać tyle samo błędów, co drugi, ale różnica polega na tym, że jest w stanie przyznać się do nich i zadać sobie pytanie: Co te błędy mówią mi na temat MOJEGO dalszego rozwoju?
Tymczasem, zamiast zwracać uwagę na swoje wnętrze, zwykle traktujemy dziecko jako problem do rozwiązania lub projekt do zarządzania. Wystarczy, że wejdzie do pokoju, a już oceniamy jego fryzurę, czystość, buty czy inne rzeczy. Nawet, gdy siedzi cicho, zajęte swoimi zadaniami, wkraczamy w jego przestrzeń i zaczynamy nim zarządzać. Wydaje nam się, że jesteśmy troskliwi, ale dziecko czuje, że się wtrącamy i próbujemy coś narzucić. Przez swoją nienasyconą potrzebę kierowania, motywowania, doskonalenia i zarządzania, tracimy szansę na doświadczenie wspaniałej bliskości.
Czyż to nie interesujące, że rodzice mają tendencję do krytykowania negatywnych zachowań dzieci, a rzadko zauważają w nich to, co dobre? Tak bardzo nauczyliśmy się koncentrować na własnym negatywnym zachowaniu, że w kontakcie z dzieckiem przyjmujemy takie samo podejście. Zawsze pytam rodziców: Jaka jest główna cecha negatywnego zachowania twojego dziecka? Czasem odpowiadają, że to złość, brak szacunku lub lęk. Większość porad dotyczących rodzicielstwa koncentruje się bezpośrednio na problematycznym zachowaniu dziecka. Ja jednak namawiam rodziców do odkrycia prawdziwego antidotum, które znajduje się oczywiście w ich własnym wnętrzu. Pytam: Co mogłoby być tym antidotum na zachowanie twojego dziecka?, a oni wymieniają: radość, uczynność, szacunek lub odwagę. Następnie zalecam im, żeby zwracali uwagę na wszystkie zachowania, które pasują do tego antidotum i ignorowali pozostałe.
A jeśli moje dziecko rzadko przejawia takie zachowania? – protestują często rodzice. Zapewniam ich wtedy, że to niemożliwe. Gdy patrzymy na dzieci przez pryzmat własnego lęku, zamartwiając się o ich przyszłość, nie zauważamy, jakie są wspaniałe. Każde dziecko, chociażby przez krótką chwilę w ciągu dnia, okazuje szacunek, bywa spokojne lub wykazuje jakąkolwiek inną cechę stanowiącą antidotum na jego negatywne zachowanie. Zadaniem świadomego rodzica jest zauważenie takich momentów i docenienie ich. Wkrótce niepożądane zachowania znikną, zastąpione pozytywnymi działaniami.
Skuteczność tej strategii nie wynika z faktu, że zmieniamy dane zjawisko, kiedy je obserwujemy. To raczej nasza własna energia się zmienia, gdy koncentrujemy się na tym czego pragniemy, zamiast na tym, na czym nam nie zależy. Dzieci wyczuwają wtedy, że staliśmy się lżejsi, spokojniejsi, bardziej swobodni i zbliżają się do nas niczym kwiat słonecznika, który ustawia się do słońca. Przyjęcie takiego podejścia wymaga od nas zaufania, ponieważ na początku rezultaty mogą być ledwo zauważalne. Wkrótce jednak zaczynamy dostrzegać zmiany w jakości interakcji rodzinnych. Miejsce ciągłych konfliktów wynikających z naszego skupiania się na negatywnych zachowaniach zajmuje wzajemne docenianie oraz radość z bycia razem.
Kiedy każdego dnia przebywamy w przestrzeni serca zwanej BYCIEM, nasze dzieci wreszcie mogą poczuć, że nie jesteśmy ich szefem, lecz partnerem. Zamiast mówić dziecku: Masz zrobić x, y, z, możemy powiedzieć: Słyszę cię, widzę cię i chcę ci pomóc. Pomożesz mi sobie pomóc? Zamiast powtarzać: Jesteś zła z powodu x, y, z, mówimy: Wygląda na to, że czujesz się źle. Czy to prawda? Co mogę zmienić w swoim zachowaniu, żeby ci pomóc? Ile razy bombardowaliście swoje dziecko pytaniami, gdy tylko weszło do samochodu lub wróciło do domu ze szkoły, a potem, kiedy odpowiadało monosylabami, braliście to do siebie i czuliście się odrzuceni? Być może nic wtedy nie powiedzieliście, ale podświadomie stłumiliście swój ból. Po kilku godzinach, kiedy byliście już naprawdę zmęczeni, jakaś banalna wypowiedź dziecka wyzwoliła ten stłumiony ból i już po chwili nie mogliście się nadziwić, jakim cudem doszło do kłótni. A gdybyśmy tak, zamiast zadawać tysiące pytań i skazywać się już z góry na kolejną porażkę, po prostu wzięli od dziecka plecak i pomasowali mu plecy? Gdybyśmy, zamiast czegoś się od niego domagać, stali się dawcami, pocieszycielami i kochającą przestrzenią? Czyż nie zmieniłoby to diametralnie dynamiki relacji?
Iluż rodziców toczyło wielogodzinne spory z dziećmi, którym mogliby z łatwością zapobiec, gdyby tylko zapytali: Co mogę w sobie zmienić, żeby zaspokoić twoje potrzeby? Jak mogę być dla ciebie lepszy? Jak na ironię, im mniej pewni siebie i ugruntowani jesteśmy, tym większe prawdopodobieństwo, że staniemy się niewrażliwi, usztywnieni i przekonani o słuszności swojego zachowania. Ma to sens, nieprawdaż? Jak mamy dostroić się do swoich dzieci, skoro sami jesteśmy więźniami własnych lęków i obaw? Przywiązanie do sztywnych i opartych na lęku nawyków zawsze staje na przeszkodzie bliskości. Życie domaga się, abyśmy przyjęli je „takim, jakie jest”, bez ustalonych z góry oczekiwań. W przeciwnym razie nieuchronnie spotka nas rozczarowanie.
Dzieci pojawiają się w naszym życiu, żeby umożliwić nam dalszy rozwój i pomóc nam dorosnąć. Każda kolejna chwila w tej podróży zwanej rodzicielstwem wzywa nas do przebudzenia, które niesie za sobą ogromne możliwości – może uwolnić dzieci od ciężaru naszych oczekiwań i pomóc im rozwijać ich prawdziwe ja. Gdy skupiamy się na własnym rozwoju i traktujemy zachowanie dzieci jako wskazówkę w tym procesie, uwalniamy je nie tylko od naszych obciążeń, ale także od napięcia związanego z poczuciem, że powinniśmy je ciągle kontrolować i zarządzać ich życiem. Wreszcie zauważamy, że nieustanne sprawowanie kontroli jest zadaniem ponad nasze siły, któremu nikt nie jest w stanie sprostać. W końcu zaczynamy korzystać z potencjału rodzicielstwa, które stanowi dla nas szansę na pozostawienie naszej przeszłości za sobą, a tym samym uwolnienie się od niemożliwych do spełnienia oczekiwań wobec dzieci.
Nowe zobowiązania
Afirmacje służące wychowaniu samego siebie
• W pełni akceptuję fakt, że w rodzicielstwie nie chodzi o wychowywanie dziecka, ale rodzica.
• Zdaję sobie sprawę, że to ja jestem odpowiedzialny za zmianę, a nie moje dziecko.
• Jestem świadomy tego, że moje problemy z dzieckiem są odbiciem moich wewnętrznych konfliktów.
• W obliczu wyzwania będę zadawać sobie pytanie: Co ta sytuacja mówi O MNIE?
Rozdział 5
Mit 2
Żeby odnieść sukces, dziecko musi wyróżniać się na tle innych
– Pani córka zostanie przyjęta do początkującej grupy baletowej – poinformowała sekretarka prestiżowej szkoły baletowej w naszej okolicy. Bardzo się ucieszyłam.
– Wspaniale! Uwielbia tańczyć, więc bardzo się ucieszy – zachwycałam się swoją ośmiolatką.
– Gwoli ścisłości – kobieta kontynuowała ściszonym głosem – pani córka będzie w grupie głównie z sześciolatkami. Mam nadzieję, że będzie jej to odpowiadało.
Myślałam, że się przesłyszałam.
– Jak to z sześciolatkami? – zapytałam. – Pani mnie nie zrozumiała. Ona ma osiem lat. Nie macie grupy początkującej dla ośmiolatków?
Kobieta spojrzała na mnie ze współczuciem.
– Większość naszych dzieci uczy się tańca już od przedszkola – wyjaśniła cierpliwie. – W wieku ośmiu lat są już na bardzo zaawansowanym poziomie. Jeśli pani córka chce dołączyć do naszej szkoły, będzie musiała zacząć naukę z młodszymi dziećmi.
Zaniemówiłam. Moje dziecko po prostu chciało tańczyć. Jak to możliwe, że już na samym początku było dwa lata w tyle za innymi?
Tamto wydarzenie było dla mnie prawdziwym objawieniem zarówno jako dla matki, jak i psychologa. Dbając o to, żeby moja córka mogła się ubłocić w pobliskim parku i starając się wspierać jej kreatywność w budowaniu tuneli z kartonu w naszym salonie, najwyraźniej przegapiłam rodzicielski harmonogram, który zakłada robienie profesjonalisty z sześciolatka. W ten sposób odkryłam, że Maja jest „w tyle” nie tylko w rozwoju społecznym, ale także w nauce. Cieszyłam się, że zapewniam jej mnóstwo różnych doświadczeń, polegających na pieczeniu ciasteczek i wycinaniu uszu z ciastoliny, a tymczasem moi sąsiedzi wysyłali swoje dzieci na korepetycje, lekcje języka migowego lub zajęcia prowadzone metodą Kumon. Wyglądało na to, że tamci rodzice czytali książki Jak wychować geniusza, podczas gdy ja pozwalałam tylko, żeby moje dziecko godzinami nie robiło nic. Jak to się dzieje, że zabawa i hobby, które są tak potrzebne we wczesnym dzieciństwie, przekształcają się w dążenie do profesjonalizmu? Dlaczego dzieciństwo zostało zredukowane do szalonego wyścigu po to, aby dziecko wyróżniało się na tle innych?
Zabawa z ukrytym celem
Moja klientka Erin wyraziła swoją frustrację w związku z zapisaniem swojego synka do przedszkola. – Nie mogę uwierzyć, że od mojego czteroletniego dziecka oczekuje się, żeby było geniuszem! – narzekała – Musi przejść absurdalne egzaminy wstępne i wywiady, aby dostać się do przedszkola, za które mam zapłacić 30 000 dolarów. Nie dość, że już na wejściu wywierają tam presję, żeby dostał się do odpowiedniej szkoły, to jeszcze ze względu na to, że urodził się w sierpniu, nazywają go późnym dzieckiem i radzą mi, żebym poczekała rok, zanim go zapiszę. Wszystkie znajome powtarzają mi, że będzie odstawał od reszty i czuł się niepewnie. Patrzą na mnie z politowaniem, gdy słyszą, że urodził się w lecie. Widocznie przeoczyłam instrukcje dotyczące zachodzenia w ciążę, ponieważ najwyraźniej wszystkie inne matki uprawiają seks w odpowiednim czasie, żeby zapewnić swoim dzieciom przyjęcie do przedszkola.
Erin była bardzo wzburzona, ale powiedziała prawdę o tej niepokojącej tendencji odraczania edukacji (ang. redshirting), która polega na tym, że rodzice posyłają dzieci (zwłaszcza chłopców) do szkoły czy przedszkola o rok później, żeby potem miały przewagę nad rówieśnikami w sporcie i nauce. W zamożnym środowisku prywatnych szkół podstawowych preferuje się łagodniejszy termin – przeklasyfikowanie (ang. reclassifying). Rodzice tłumaczą takie decyzje tym, iż nie chcą, aby ich dzieci czuły się niepewnie lub miały poczucie, że są „gorsze od innych”. Usprawiedliwiają swoją zabawę w Boga tym, że mają na uwadze najwyższe dobro dziecka. Tymczasem, usiłując manipulować rzeczywistością po to, żeby dopasować ją do dziecka, tak naprawdę wcale nie dbają o jego naturalne potrzeby, ale o sztuczne „potrzeby” wynikające z wymyślonych standardów społecznych. Maria Montessori, która tworzyła mieszane grupy wiekowe, żeby starsze dzieci mogły pomagać młodszym, a także podkreślała rolę niepowodzeń w budowaniu siły wewnętrznej, musi teraz przewracać się w grobie.
Rodzice zapisują już nawet dwuletnie lub trzyletnie dzieci na zajęcia, które mają być „zabawą” i „odkrywaniem”, ale tak naprawdę polegają na rywalizacji. Nadmiernie nadzorowane i szkolone są zmuszane do sprostania rygorystycznym wymogom całej armii rodziców i nauczycieli, którzy żarliwie pracują nad zniszczeniem cudownej beztroski dzieciństwa. W rezultacie, miejsce naturalnych metod uczenia się i rozwoju zajmują dorosłe standardy porządkowania, organizowania i optymalizowania. Dlaczego rodzice uważają, że dwuletnie dziecko potrzebuje zorganizowanych zajęć, aby dobrze wykorzystać czas? Gdy moja córka miała dwa lata, trudno mi było ustalić, co naprawdę lubi robić. Kiedy zaczęłam pytać rodziców poza szkołą i na placach zabaw, w jaki sposób podjęli decyzję o zapisaniu dziecka na zajęcia lub do konkretnej szkoły, a także jak odkryli jego hobby, otrzymywałam następujące odpowiedzi:
• To było dla mnie oczywiste. Jestem głęboko przekonany, że okres przedszkolny jest kluczowy w kształtowaniu osobowości dziecka, więc warto było go zapisać do prywatnego, całodniowego przedszkola, nawet jeśli koszty są zbliżone do opłat za naukę w college’u.
• Postanowiłam, że moja córka powinna grać na jakimś instrumencie i wybrałam go dla niej.
• Każde dziecko powinno uprawiać jakiś sport, zwłaszcza chłopcy. Wybrałem dla niego sport, który sam najbardziej lubię.
• Zapisałam córkę do prywatnego przedszkola, żeby mogła dostać się do prestiżowej, prywatnej szkoły podstawowej. To da jej przewagę na przyszłość, gdy będzie zapisywać się do college’u.
• Jestem nauczycielką plastyki, więc to oczywiste, że chciałam, żeby moje dziecko uczyło się malować.
Gdy rodzice skupiają się na swoich przekonaniach na temat tego, jak powinno wyglądać dzieciństwo ich dziecka, zamiast na jego rzeczywistych potrzebach, tracą z oczu istotę rodzicielstwa. To naturalne, że pragniemy, aby nasze dzieci dobrze radziły sobie w życiu. Nie zaczęło się to od naszego pokolenia. W minionych stuleciach szewc chciał, żeby jego syn również został szewcem i był dobry w swoim fachu. Różnica polega na tym, że obecnie nie zadowalamy się tym, że nasze dziecko „dobrze” sobie radzi. Chcemy, żeby odnosiło wybitne sukcesy, abyśmy mogli pochwalić się nim rodzinie, przyjaciołom czy znajomym na Facebooku.
Być może myślisz, że nie należysz do rodziców, którzy dali się nabrać na tę pogoń za zwycięstwami. A jednak, za każdym razem, gdy umieszczasz w mediach społecznościowych zdjęcie swojego syna lub córki, kiedy zdobyli jakąś nagrodę, ale nie wspominasz o ich niepowodzeniach, przyczyniasz się do podtrzymania mitu wybitnego dziecka. Presja na wychowanie cudownego dziecka jest tak zaraźliwa, że wszyscy jej ulegamy. W rezultacie rodzice ciągle się zamartwiają, nauczyciele są zestresowani, a dzieci coraz bardziej oddalają się od swojej prawdziwej natury.
Mój przyjaciel, który jest trenerem tenisa w prywatnym klubie na Manhattanie, powiedział kiedyś:
– Nie znoszę uczyć dzieci, które wcale nie chcą tam przychodzić, ale rodzice im każą. Dzieciaki się męczą, a ja nie lubię ich do niczego zmuszać, bo to i tak nie działa.
Nauczycielka, która uczy moją córkę gry na wiolonczeli, prawie się rozpłakała, gdy jej powiedziałam:
– Chcę, żeby moje dziecko uwielbiało grę na instrumencie. Nie potrzebuje tego do swojego CV ani doktoratu. Chciałabym tylko jednego: żeby skupiła się pani na jej radości z nauki.
Odniosłam wrażenie, że przypomniało jej to o jej prawdziwej miłości do tego instrumentu.
– Doceniam pani perspektywę – wyznała, wzdychając głęboko. – Wszyscy inni rodzice chcą, żeby ich dzieci zostały kolejnym Yo-Yo Ma.
Zmuszanie dzieci do odniesienia sukcesu już we wczesnym dzieciństwie zwykle wynika z ego. Rodzice pragną uznania i chcą, żeby ich dziecko stało się żywym trofeum ich własnego, rodzicielskiego sukcesu. Ego nie dba o prawdziwą naturę dziecka, lecz o to, jak jest postrzegane przez innych. Przynosi to zupełnie odwrotne rezultaty niż zamierzone, ponieważ młodzi ludzie czują się coraz bardziej osamotnieni i przestraszeni. Żyjąc pod presją nadmiernej rywalizacji, oddalają się od nas. Wyczuwają nasze lęki i internalizują je, przez co zaczynają wierzyć, że świat jest stresującym miejscem. W rezultacie doświadczają różnego rodzaju objawów somatycznych, takich jak problemy ze snem, migreny czy bóle brzucha. Nawet sześcio- lub siedmiolatki mają ataki paniki. Coraz częściej u ośmiolatków diagnozuje się zaburzenie opozycyjno-buntownicze (ang. oppositional defiant disorder), a u dzieci w różnym wieku ADHD lub inne nieprawidłowości. Tak właśnie się dzieje, gdy rodzicielstwo bazuje na strachu przed przyszłością, zamiast na zaufaniu w dobro życia, jakiego doświadczamy tu i teraz.
Obsesja na punkcie krzywej rozwoju
Wielu rodziców daje się nabrać na koncepcję, iż o wartości dziecka świadczą osiągane przez niego wyniki. Uważa się, że rodzic jest skuteczny, gdy jego dziecko jest ponadprzeciętne. W miarę jak dzieci dorastają, wywieramy na nich coraz większą presję. Spójrzmy chociażby na ilość szkół dla „utalentowanych i zdolnych” dzieci w Nowym Jorku.
Rodzice gimnazjalistów często szukają dla dzieci możliwości zdobycia nagród i stypendiów za wybitne osiągnięcia w sporcie, sztuce, szachach lub debatach. Przypomina to traktowanie dziecka jak konia wyścigowego, którego obstawiasz na zwycięzcę i zaczynasz spoglądać na niego przez pryzmat potencjalnych korzyści finansowych. Pamiętacie, co spotkało moją ośmiolatkę, gdy zapragnęła tańczyć? Na szczęście odpowiedź, z jaką się spotkała w związku ze swoim wiekiem, nie zniechęciła jej do tańca. Ale wiele dzieci traci entuzjazm, gdy zamieniamy to, co powinno być dla nich czystą przyjemnością, w poważne przedsięwzięcie. Tak właśnie było w przypadku pewnego czternastolatka, który przychodził do mnie na terapię. Niedawno był na profesjonalnym meczu tenisa – zafascynowała go ta dyscyplina i zapragnął nauczyć się grać. A jednak, gdy postanowił zapisać się do kółka tenisowego, dowiedział się, że nie spełnia odpowiednich wymogów, ponieważ jest początkujący. Jego matka była wściekła.
– Co to znaczy, że nie spełnia wymogów? – zażądała wyjaśnień od trenera. – To kółko tenisowe, czy selekcja do Wimbledonu?
Zakłopotany trener wyjaśnił, że do kółka tenisowego mogą zapisać się tylko ci uczniowie, którzy uprawiali ten sport co najmniej trzy lub cztery lata.
– On po prostu nie będzie za nimi nadążał – oświadczył matce. – Większość tych dzieciaków gra od ósmego lub dziewiątego roku życia.
Słowa trenera skutecznie zabiły w tamtym chłopcu pragnienie gry w tenisa. Zrezygnował z tego pomysłu i nie chciał już do tego wracać, nawet gdy matka zaproponowała, że zapisze go na zajęcia grupowe. Kobieta poczuła się bezradna, widząc że syn stracił cały swój entuzjazm.
Presja, żeby dziecko było ponadprzeciętne, najsilniej przejawia się w obszarze osiągnięć szkolnych i zwykle przynosi negatywne konsekwencje. Jedna z najinteligentniejszych siedemnastolatek jakie znam, od lat cierpi na uporczywy refluks. W ostatnim czasie stan zdrowia Stelli uległ pogorszeniu – pojawiły się wrzody i cysty. Jak słusznie zauważyli lekarze, przyczyną dolegliwości był stres. Dziewczyna miała tak wysoko ustawioną poprzeczkę, jeśli chodzi o osiągnięcia w nauce, że w pewnym momencie po prostu się załamała, ponieważ nie zdobyła maksymalnej ilości punktów w teście. Organizm zareagował na to bardzo gwałtownie. Tak bardzo utożsamiła się z byciem wzorową uczennicą, że myśl, iż mogłaby nie być najzdolniejsza i najlepsza, była dla niej nie do zniesienia i wywoływała silny lęk. Stella była przekonana, że ponosi porażkę, jeśli nie jest doskonała. Zauważcie, że była wybitną uczennicą, ale jakie to miało znaczenie, skoro tak bardzo starała się sprostać temu wizerunkowi, że była w emocjonalnej rozsypce?
Jako najlepsza uczennica w klasie, Stella śpiewająco zaliczała kolejne testy. Wszyscy zakładali, że przychodzi jej to z łatwością i uważali, że jej rodzice mają wielkie szczęście, że ich córka jest tak pilną uczennicą. Nie mieli pojęcia, co przeżywa dziewczyna w związku ze swoimi osiągnięciami.
– Myśli pani, że to takie łatwe zdobyć maksymalną ilość punktów w teście? – zapytała mnie pewnego dnia. – Zawsze, gdy osiągam maksymalny wynik, coś we mnie płacze. Nienawidzę tego. Nie umiem się tym cieszyć, bo to oznacza, że muszę powtórzyć ten wynik w kolejnym teście.
– Oczywiście rodzice się martwią – kontynuowała, odnosząc się do faktu, że rodzice niepokoili się jej stanem zdrowia. – Wiedzą, że to po części ich wina. Naciskali na mnie, żebym była najlepsza, odkąd byłam małym dzieckiem. Nie wiedzieli, że będę do tego dążyć w aż tak skrajny sposób.
Wielu młodych ludzi, podobnie jak Stella wierzy, że ich wartość zależy od zdobytych ocen, a także od tego, czy zostaną przyjęci do dobrego college’u. Nie radzą sobie psychicznie w sytuacji, gdy nie udaje im się zrealizować założonego planu. Jakie to smutne, że nasze dzieci uczą się definiować siebie w oparciu o tak powierzchowne wartości, nie zdając sobie sprawy, jak wspaniałe jest ich prawdziwe ja.
Realizowanie potencjału – miecz obosieczny
Dążenie do „realizowania potencjału” to miecz obosieczny. Chociaż tendencja ta wywołuje pozytywne skojarzenia, to jednak niesie za sobą poważne ryzyko, jeśli nie zrozumiemy związanych z nią konsekwencji. Dla wielu ludzi „realizacja potencjału” oznacza bowiem: „teraz nie jesteś jeszcze wiele wart”. Powtarzając dziecku, że nie realizuje swojego potencjału, nie tyle komunikujemy mu, że w tym momencie nie jest tym, kim mogłoby być, co raczej przekazujemy, że nie jest tym, kim „powinno” być. Zamiast skupiać się na jego mocnych stronach, koncentrujemy się na wizjach i wyobrażeniach na temat tego, kim powinno się stać w przyszłości… które są tylko czystą fantazją. Zawsze podkreślam, że każdy może dążyć do udoskonalania siebie, jeśli tylko zechce, ale wmawiając dziecku, że musi realizować pewien „potencjał”, kierujemy go na niebezpieczną ścieżkę. Gdy przyjmujemy takie podejście, zaczynamy podważać spontaniczną ekspresję dziecka w chwili obecnej. Negujemy jego prawdziwe ja, porównując je ze swoim wyobrażeniem na temat przyszłości, które wydaje nam się ważniejsze. Spróbujmy odnieść to podejście do własnego życia osobistego. Wyobraźmy sobie, że przygotowujemy kolację dla grupy przyjaciół. Dokładnie zaplanowaliśmy menu i włożyliśmy całe serce w przygotowanie posiłku. Większość naszych przyjaciół zachwyca się jedzeniem, z wyjątkiem jednej przyjaciółki, która wypowiada się nieco powściągliwie. Zastanawiasz się, co się stało. Czyżby jej nie smakowało?
– Widzę, że bardzo się starałaś przygotowując dla nas to pyszne danie – mamrocze w końcu przyjaciółka. – Ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żebyś w pełni wykorzystała swój potencjał.
Zastanówmy się, jak byśmy się z tym czuli? Czy czulibyśmy się zmotywowani do dalszych eksperymentów w kuchni? Czy przytulilibyśmy przyjaciółkę z radością? Ależ skąd. Zdenerwowalibyśmy się i prawdopodobnie nigdy więcej jej nie zaprosili.
Biorąc udział w programie telewizyjnym Oprah’s Lifeclass, powiedziałam coś, co poruszyło wielu widzów, od których potem otrzymałam mnóstwo e-maili. Wyznałam wtedy, że gdy obejrzę odcinek po powrocie do domu, na pewno dojdę do wniosku, że mogłam wyrazić się lepiej. Będę krytykować się za to, że nie byłam wystarczająco dobra i nie wykorzystałam całego swojego potencjału. Następnie zaznaczyłam, iż nie mam żadnych wątpliwości, że staram się najlepiej, jak mogę z taką świadomością, jaką mam w danym momencie. To właśnie dzięki temu przekonaniu wiedziałam, że poradzę sobie ze swoim wewnętrznym krytykiem, gdy wyrazi swoje zdanie.
Niektórzy zapewne zapytają: A gdybyś nie przygotowała się odpowiednio i wcale nie starała się najlepiej, jak potrafisz? Jak byś wtedy zareagowała? Świadome podejście do życia nie wyklucza refleksji nad przeszłością, a jednak zawsze koncentruje się na chwili obecnej. Nie pozwala nam tkwić w poczuciu wstydu lub winy za błędy, jakie popełniliśmy z powodu własnej nieświadomości. Skupiając się na teraźniejszości, możemy zadać sobie pytanie: Jakie wewnętrzne przeszkody nie pozwoliły mi się przygotować? W jaki sposób mogę wziąć odpowiedzialność za to, że się nie postarałam? Co mogę zrobić teraz, żeby zmienić swoje życie na lepsze?
Taka chwila refleksji może przebudzić w nas motywację do działania, dzięki czemu jesteśmy w stanie ocenić, czy naprawdę działamy zgodnie z pragnieniami własnego serca, czy też nieświadomie sobie szkodzimy. Innymi słowy, zauważamy, że mamy wybór. Możemy użalać się nad tym, co się stało albo postanowić, że od tej pory zmienimy swoje postępowanie. Zdobywając się na zupełną szczerość, możemy sobie powiedzieć: Ta sytuacja czegoś mnie nauczyła. Owszem, mogłem się bardziej postarać. Ale to już przeszłość. Co mogę zrobić teraz, żeby zadbać o zachowanie większej uważności? Z tej perspektywy nigdy nie ponosimy porażki, ponieważ wszystko jest okazją do dalszego rozwoju.
Każdy z nas pragnie nie tylko docenienia, ale także uszanowania swojej esencji. Gdy mamy poczucie, że inni nie widzą ani nie słyszą naszego prawdziwego ja, ponieważ ciągle porównują nas z jakimiś zewnętrznymi standardami, takimi jak cudze wizje naszego potencjału, czujemy się sfrustrowani, a z czasem również rozżaleni. Nasze dzieci cierpią, gdy nie widzimy, kim naprawdę są. Dlatego tak ważne jest, żebyśmy zastanowili się, czy narzucamy im swoje oczekiwania. Jeśli tak robimy, odrywamy je od chwili obecnej, przez co tracą kontakt z własnym wnętrzem i zaczynają pragnąć być kimś innym, niż są.
Dziecko z niezrealizowanym potencjałem
Czy wiecie, co naprawdę czuje dziecko w związku z różnymi aspektami swojego życia? Jesteście pewni? Tak naprawdę, większość rodziców tego nie wie. Weźmy na przykład dziewięcioletniego Marcusa, który obsesyjnie skubał skórę. Rodzice przyprowadzili go do mnie na terapię. Opisali go jako utalentowanego chłopca, który niestety nie jest w stanie zrealizować swojego potencjału. A jak się z tym czuł Marcus? Chłopiec opisał swoje życie następującym słowami:
– Jestem przeklęty, bo jestem zdolny. Wszyscy mówią, że jestem zdolny, a ja nawet nie wiem, co to znaczy. Nienawidzę być utalentowany. Ciągle czuję, że nie jestem wystarczająco dobry. Każdy chce, żebym był w czymś lepszy, bo jestem zdolny, ale ja nie wiem, jak być lepszy. Moje życie jest do bani.
Rodzice Markusa mieli jeszcze większy problem z jego talentami, ponieważ wciąż dostawali uwagi od nauczycieli: Marcus za mało się dziś starał lub Wiemy, że Marcusa stać na więcej. Innymi słowy, rodzice mieli wrażenie, że to oni nie realizują swojego rodzicielskiego potencjału, nie wywierając odpowiedniego nacisku na syna. Jak wspominałam wcześniej w przypadku rodziców Stelli, takie problemy są bardzo powszechne. Rodzice wierzą, że muszą „optymalizować” swoje dzieci i czują się winni, że nie wywierają na nich wystarczającej presji. To wszystko wynika z głęboko zakorzenionego przekonania, że dzieci muszą osiągnąć jakiś wyobrażony „potencjał”. Musimy na nowo określić, co oznacza „realizowanie potencjału”. Zamiast odnosić ten termin do przyszłości, odkryjmy jego głębsze znaczenie. Rdzeniem słowa potencjał jest potencja. Zauważamy, że „potencja” nie jest zorientowana na przyszłość. Oznacza moc, jaką już teraz posiada w sobie dziecko, a która poprowadzi je ku jeszcze lepszej przyszłości. Wszystko, co pojawi się w przyszłości, wyniknie z jego obfitych zasobów wewnętrznych, które JUŻ posiada, a nie z tego, co staramy się w nim zaszczepić. Przyjrzyjmy się jeszcze słowu „potencja” i jego synonimom, takim jak wigor, zdolność, energia, moc i animusz. Wszystkie te pojęcia dotyczą bogatej witalności dziecka, jaką przejawia w tym momencie. Jeśli więc chcemy wzmocnić jego potencjał, musimy skupić się na jego wrodzonej mocy, a nie na życzeniowym myśleniu związanym z tym, kim być może „się stanie” w przyszłości.
Małe dziecko to guru życia w tu i teraz. Być może to dlatego, iż nie posługuje się językiem, potrafi całkowicie, fizycznie i duchowo, zanurzyć się w otaczającej go rzeczywistości. Jego zdolność do bycia obecnym w danej chwili, niezależnie od tego, co było oraz tego, co może się stać oraz wszelkich przerażających a co, jeśli, przypomina nam, jak nawiązywać kontakt z tą „strefą czasową”, w jakiej faktycznie się znajdujemy – czyli z teraźniejszością. Gdy przestajemy odnosić słowo potencjał do przyszłości i zaczynamy doceniać moc, jaką przejawiają dzieci w danym momencie, uświadamiamy sobie, że każde dziecko jest zarówno utalentowane, jak i zwyczajne. Słowo przeciętny i zwyczajny mogą wywoływać w nas negatywne skojarzenia, ponieważ wiążą się z głęboko zakorzenionym poczuciem niedowartościowania. Zachodnia kultura w szczególności wymaga, żeby każde dziecko czuło się „wyjątkowe”. W wielu kulturach wschodnich jest zupełnie inaczej, ponieważ bycie wyjątkowym i „innym” jest tam postrzegane jako przekleństwo. Musimy zdawać sobie sprawę, że oba te skrajne przekonania są szkodliwe, ponieważ wynikają z ego i nie biorą pod uwagę prawdziwego ja dziecka.
Nie da się określić dziecka jednym słowem, ponieważ ono wyraża się na wiele różnych sposobów, ukazując zarówno swoje uzdolnienia, jak i zwyczajność. Dzieci potrzebują swobodnej ekspresji, wolnej od presji zadowalania rodziców. Dlatego wszystkim rodzicom powtarzam to samo: Tak, twoje dziecko jest wyjątkowe i tak właśnie powinieneś je postrzegać, ale w świecie zewnętrznym musi być traktowane tak, jak inne dzieci. Wielu rodziców oburza się, gdy świat nie docenia wyjątkowości ich dziecka, ale ja zawsze powtarzam: Twoje dziecko nie ma problemu z tym, że jest zwyczajne. To twoje własne poczucie braku domaga się, żeby zostało uznane za nadzwyczajne. Nie jest to potrzeba twojego dziecka, lecz twojego ego. Gdy otwieramy się na moc i potencjał chwili obecnej, nie czujemy potrzeby wybiegania w przyszłość. Uwolnieni od obsesji tworzenia „przyszłej wersji” swojego dziecka, możemy cieszyć się jego teraźniejszością. Wyobraźmy sobie tylko, jak czuje się dziecko, którego rodzice uważają, że wszystko jest z nim w porządku, zamiast wciąż dostrzegać jakieś braki. Niestety, świat nie traktuje dzieci w ten sposób. Świadome podejście do rodzicielstwa wymaga wielkiej odwagi i wytrwałości, ponieważ spotyka się z oporem ze strony rodziny, znajomych i kultury. Wszyscy nieustannie się oceniamy i porównujemy ze sobą w oparciu o niemożliwe do zrealizowania standardy zewnętrzne. Gdy rodzice narzekają: Trudno jest być jedynym rodzicem, który nie skupia się na ocenach i nie wywiera nacisku na dziecko, doskonale ich rozumiem. Wyjaśniam jednak, że jeśli chcą wychować dziecko na autentycznego człowieka, muszą być gotowi iść pod prąd. Zamiast przestrzegać nakazów społecznych dotyczących metod wychowania, powinni dostroić się do ducha swojego dziecka, a wtedy otrzymają odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.
Przyjęcie odpowiedniej perspektywy
Lubię przedstawiać priorytety rodzica za pomocą modelu dłoni, w którym każdy palec reprezentuje ważny aspekt rozwoju dziecka. Mały palec to osiągnięcia zewnętrzne, takie jak oceny, sukcesy w sporcie i tym podobne. Kciuk reprezentuje kontakt z samym sobą, drugi palec więź z rodziną, trzeci relację ze społeczeństwem, a czwarty z celem życiowym. Niestety, zbyt wiele czasu poświęcamy na wzmacnianie małego palca, tak jakby to była cała dłoń, ignorując przy tym istotną rolę pozostałych palców.
Ze względu na to, że biorę pod uwagę wszystkie aspekty życia dziecka, nie zapisałam córki na profesjonalne zajęcia, gdy miała sześć lat. Przyjaciółki ostrzegały mnie, że będzie odstawać od innych i wiedziałam, że mają rację. Odpowiedziałam im jednak, że być może Maja nie zostanie światową gwiazdą, jaką same chciałyby widzieć w swoich dzieciach, ale wykorzysta ten czas na rozwijanie siły emocjonalnej, która umożliwi jej cieszenie się sensownym życiem. Zanim zapiszę córkę na jakiekolwiek zajęcia, chcę się upewnić, że wie, kim jest i nie próbuje spełniać moich oczekiwań – wyjaśniłam. – Poczekam, aż pojawi się w niej to wewnętrzne poczucie, a potem będę kierować się tym, czego sama zapragnie.
Podczas lotu z Nowego Jorku do Kalifornii poznałam małżeństwo z uroczym, sześciomiesięcznym chłopcem. Rozmawiając z nimi, dowiedziałam się, że oboje są policjantami i poznali się w pracy. Wkrótce przekonałam się, że mają zupełnie inne podejście do rodzicielstwa niż ja.
– O rany, nie miałem pojęcia, że przy dzieciach jest tak dużo pracy – powiedział mężczyzna. – To dla mnie wielkie wyzwanie, bo jestem przyzwyczajony do tego, że mam wszystko pod kontrolą.
– Poczekaj, aż dorośnie – odparłam. – Teraz jest najłatwiej.
– Zostawię to żonie – powiedział. – Ona lubi to całe budowanie więzi. To jej ulubiona dziedzina. Ja poczekam, aż dorośnie, żeby móc z nim robić to, co lubię.
– Czyli co takiego? – zapytałam.
– Grać w baseball – opowiedział rzeczowo. – Mój brat i ja graliśmy w baseball co weekend i nie mogę się doczekać, aż będę to robić z moim synem.
– Mam nadzieję, że będzie lubił baseball – odparłam. – A jeśli mu się nie spodoba?
Mężczyzna spojrzał na mnie bez słowa. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie wziął pod uwagę tak absurdalnego scenariusza.
– Wiesz, to się zdarza – powiedziałam. – To, że jest chłopcem, nie oznacza, że będzie się interesował sportem.
– Mój syn? Ależ to niemożliwe. W mojej rodzinie jesteśmy sportowcami od pokoleń. Baseball jest w jego genach.
Spojrzałam na tego małego chłopca śpiącego słodko na kolanach ojca i zupełnie nieświadomego faktu, że jego los został już przesądzony. Nie skończył nawet pół roku, a jego ojciec już zrobił z niego sportowca (a konkretnie: gracza baseballu). Na pewno będzie chciał zadowolić tatę, a jeśli mu się nie uda, będzie tym bardzo rozczarowany.
Kiedy czekamy, aż dziecko ukaże nam swoje prawdziwe ja, ofiarujemy mu bezcenny dar. Pozwalamy rozwinąć samoświadomość, dzięki czemu może zaakceptować siebie takim, jakie jest. Takie dziecko wierzy w siebie i potrafi wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Z radością podejmuje decyzje, ponieważ potrafi korzystać ze swoich wewnętrznych wskazówek.
Jest to szczególnie ważne w kontekście dyscypliny – najczęściej poruszanego na terapii tematu. Tradycyjne podejście zakłada stosowanie różnego rodzaju technik i strategii kontrolowania dziecka. Skupia się na wywieraniu na dziecku wpływu w celu uzyskania pożądanego rezultatu. W rezultacie, zamiast wspierać dzieci w odkrywaniu ich zdolności do zarządzania samym sobą, stosujemy metodę kija i marchewki w przekonaniu, że straszenie i kuszenie nauczy ich odróżniać dobro od zła. W mojej książce Bez kontroli piszę o tym, że dyscyplina stała się kolejną metodą kontrolowania dzieci. W ten sposób straciliśmy z oczu nasz pierwotny cel, jakim było uczenie dziecka za pomocą mądrych wskazówek.
Zamiast sięgać po kolejną technikę dyscyplinowania, powinniśmy pomóc dzieciom nawiązać kontakt z własnym wnętrzem, swoimi uczuciami i pragnieniami. Dzieci, które dorastają w zgodzie ze swoim wewnętrznym ja, potrafią przejmować coraz większą odpowiedzialność za swoje decyzje. Każda samodzielnie podjęta decyzja (z zachowaniem rozsądnych granic), wywołuje efekt domina. Dlatego, gdy je w tym wspieramy, w naturalny sposób stają się świadomymi twórcami swojego życia. Rezygnując z kontroli zewnętrznej na rzecz wewnętrznego prowadzenia, umożliwiamy dziecku podejmowanie własnych, przemyślanych decyzji, zamiast zmuszać je do posłuszeństwa.
Gdy dzieci mają silne wsparcie w rodzicach, polegają na nich w zdrowy sposób, pragną bliskości i zwracają się do nich po radę, gdy tego potrzebują. Wzmacniając więź z dzieckiem, zwiększamy jego pewność siebie i poczucie własnej wartości. W ten sposób jeszcze bardziej napędzamy efekt domina, ponieważ sprzyja to rozwijaniu kreatywności, inicjatywy i poczucia sprawczości. Wszystkie te korzyści wynikają z jednej decyzji rodzica, który postanowił zrezygnować ze swoich wyobrażeń na temat tego, jakie powinno być jego dziecko i pozwolił mu samodzielnie odkryć, kim jest. Nacisk na ponadprzeciętność zakłada, że bycie w czymś lepszym i bardziej utalentowanym (zgodnie z czyimiś standardami), zapewnia sukces i szczęście. Jednak tak nie jest, ponieważ tego rodzaju sukces nie gwarantuje miłości ani poczucia bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, może prowadzić do utraty kontaktu z własnym wnętrzem i naturalnej pewności siebie, jaką przejawia dziecko, które siebie zna i kocha.
Afirmacje służące stworzeniu nowej krzywej rozwoju
Ośmielam się:
• Częściej mierzyć sukces rozwojem duchowym niż zewnętrznymi osiągnięciami.
• Pozwolić dziecku przejmować odpowiedzialność za swoje życie i kierować się tym, co je interesuje i motywuje.
• Pozwolić dziecku cieszyć się dzieciństwem, jak najmniej ingerując w jego czas i przestrzeń.
• Umożliwić dziecku zabawę i spontaniczną aktywność, nie zamieniając ich w rywalizację.
• Nauczyć dziecko, że jedyną „krzywą rozwoju” jaką ma przestrzegać, jest ta, która emanuje z jego ducha.
• Pozwolić dziecku być kimś zwyczajnym.
Rozdział 6
Mit 3
Istnieją „dobre” i „złe” dzieci
Wszyscy ulegliśmy wpływom baśni i przekazów kulturowych, które wmówiły nam, że niektóre dzieci są „dobre”, a inne „złe”. Na swoich warsztatach, które prowadzę na całym świecie, proszę rodziców, żeby zdefiniowali te określenia i okazuje się, że zwykle rozumieją je w bardzo podobny sposób. Społeczeństwo uznaje za „dobre” te dzieci, które nie sprawiają kłopotów, mają dobre maniery i potrafią się kontrolować. Grzeczne dziecko jest posłuszne i pracowite, potrafi siedzieć cicho i słuchać. Innymi słowy, przyglądając się temu uważniej odkrywamy, że wyznacznikiem „dobrości” dziecka jest to, na ile jego zachowanie NAM odpowiada. Jest „łatwe w obejściu”, ponieważ ułatwia nam życie. Chwalimy je za „poddawanie się rytmowi życia”, ponieważ poddaje się NASZEMU rytmowi. To naturalne, że łatwiej radzić sobie z posłusznym dzieckiem, dlatego też często, nie zdając sobie z tego sprawy, faworyzujemy te dzieci, które nie sprawiają kłopotów i nie podważają naszych głęboko zakorzenionych przekonań. Uwielbiamy „dobre” dzieci, ponieważ nie tracimy przy nich poczucia kontroli. Nie zmuszają nas do konfrontacji z niewygodnymi problemami, więc nagradzamy je lepszym traktowaniem.
„Złe” dzieci, w przeciwieństwie do tych „dobrych”, są nadpobudliwe, rozkojarzone, głośne i często nieposłuszne. Nie chcą się podporządkować, więc same proszą się o kłopoty. Dzieci, które „nie słuchają”, okazują „brak szacunku” lub biją innych, są karane. Naturalnie agresja nigdy nie jest właściwa i rodzic rzeczywiście powinien na nią szybko zareagować. A jednak, większość rodziców podejmuje zbyt drastyczne próby wyeliminowania tego rodzaju zachowań. W rezultacie, nie dość, że dziecko ma do nich żal, to jeszcze nadal zachowuje się niewłaściwie. To bardzo ważne, żeby nie traktować wszelkich impulsywnych zachowań dziecka jako agresji. Należy pamiętać również o tym, że rodzice często reagują na nie w przesadny sposób dlatego, że burzą ich plany lub zakłócają porządek.
Nawet od rocznych dzieci oczekuje się „odpowiedniego zachowania”, a dwulatki uznaje się za problematyczne. Dajemy odczuć małym dzieciom, że takie normalne przejawy ich rozwoju jak opór, złość, a nawet bunt, są dla nas niewygodne, a więc powinny się ich wstydzić. Naturalnie przypisujemy dzieciom również mnóstwo innych etykietek. Ego nieustannie szufladkuje, tworząc nie tylko etykietki związane z zachowaniem dziecka, ale w dużym stopniu z tym, jak sami się przy nim czujemy. Takie określenia jak na przykład „leniwy”, „uroczy” lub „nieśmiały”, mogą przylgnąć do dziecka, które nie wykształciło jeszcze silnego poczucia tożsamości. Każdy z nas na pewno pamięta jakąś etykietkę z własnego dzieciństwa, która przez wiele lat wzbudzała w nim palące uczucie wstydu. Moja klientka Elena wyznała mi kiedyś, że przyjaciółka jej mamy nazywała ją w dzieciństwie Świnką Piggy. Nadal prześladował ją wstyd, który wtedy odczuwała. Niestety, negatywne określenia pozostają z nami przez wiele lat, w przeciwieństwie do pozytywnych, o których szybko zapominamy. Dzieje się tak dlatego, że nasze wrodzone poczucie wartości zostało podważone na bardzo wczesnym etapie, przez co automatycznie chłoniemy wszystko, co wzbudza w nas dobrze nam znany wstyd. Gdybyśmy zostali wychowani przez świadomych rodziców, wstyd nie zakorzeniłby się w naszej emocjonalności. Z łatwością odrzucalibyśmy zawstydzające nas komentarze, ponieważ byłyby czymś zupełnie obcym dla naszej psychiki.
Pewnego dnia córka wyznała mi, że koleżanki wyśmiewają się z tego, iż codziennie chodzi do szkoły w spodniach do jogi, zamiast nosić markowe ubrania. Maja odpowiedziała im jednak: Nie obchodzą mnie wasze opinie na mój temat. Uwielbiam moje spodnie do jogi. Gdyby miała chociażby niewielkie kompleksy w związku ze swoim wyglądem i modą, ich komentarze zawstydziłyby ją i złamałyby jej serce. Ale Maja doskonale wiedziała, że uwagi koleżanek są tylko ich własnymi opiniami i to ona decyduje o tym, jak chce się ubierać. Jest to przykład na to, że posiadanie mocnych fundamentów wewnętrznych ma kluczowe znaczenie w odrzucaniu cudzych, nieświadomych projekcji.
Większość z nas wychowała się w poczuciu wstydu i niepewności, które były dla nas normą, dlatego tak bardzo zwracamy uwagę na zewnętrzne etykietki i cudze opinie. Oceny społeczne wpływają nie tylko na dziecko, ale także na rodziców. Jeśli nauczyciel uzna dziecko za „nieposłuszne” i zwróci uwagę rodzicom, że powinni mieć nad nim większą kontrolę, tacy rodzice odczuwają ogromną presję, żeby „naprawić” swoje dziecko. Być może nawet zaleci się im leczenie dziecka.
Jamie wciąż pamięta, jak bardzo poczuła się bezradna, gdy nauczyciel jej syna oznajmił, iż chłopak niczego nie osiągnie, jeśli nie zacznie brać leków i nie podda się terapii behawioralnej. Zasmucona tak żałosną perspektywą przyszłości syna, obwiniała się za to, że nie jest dobrą matką. Gdy przyprowadziła dwunastoletniego Adama na terapię, zobaczyłam inteligentnego i energicznego chłopca, który miał dużą potrzebę ruchu i ćwiczeń fizycznych. Przyznał, że ciężko mu usiedzieć w miejscu, ale słusznie zaprotestował:
– Mam całkiem dobre oceny. Rodzice są z nich zadowoleni. Jestem w dwóch drużynach sportowych. Ja tylko strasznie się nudzę, gdy mam siedzieć w miejscu przez dłuższy czas. Czy to przestępstwo?
Adam miał prawo być oburzony. Miał już dość nauczycieli, którzy ciągle strofowali go za to, że ma za dużo energii i poważnie zastanawiał się nad edukacją domową.
– To niesprawiedliwe. Radzę sobie lepiej niż większość moich kolegów, ale to ja mam kłopoty, bo nie umiem się skoncentrować albo bazgrolę coś w zeszycie.
Adam jest jednym z wielu chłopców, którzy próbują buntować się przed niesprawiedliwymi ocenami nauczycieli. Chcą być doceniani za to, kim są, zamiast spotykać się z poniżającymi określeniami.
Chociaż dzieci mogą potrzebować naszej pomocy w rozwinięciu pewnych umiejętności, to określanie ich temperamentu za pomocą jakichkolwiek etykiet (zwłaszcza tych wartościujących) jest dla nich bardzo szkodliwe. Gdy nauczyciele wykazują się takim nieświadomym podejściem, rodzice powinni stanąć w obronie swoich dzieci. Niewątpliwie wielu z nas w takiej sytuacji będzie musiało ponownie zmierzyć się z własnym poczuciem niedowartościowania, jakie sami odczuwaliśmy w trakcie własnej edukacji. Możemy nawet czuć się jak dziecko wezwane do gabinetu dyrektora i obawiać dezaprobaty, co może nas paraliżować i zniechęcać do szczerego dzielenia się swoimi przekonaniami z nauczycielami.
Nawiązując kontakt z własnymi kompleksami, Jamie zrozumiała, dlaczego tak bardzo zabolały ją uwagi nauczyciela. Skonfrontowała się z własną słabością, dzięki czemu mogła przekazać synowi, że nie musi utożsamiać się z zewnętrznymi etykietkami. Adam już wcześniej próbował przyjąć takie podejście, więc szybko na to zareagował. Zyskał większą pewność siebie, gdy pogodził się z tym, że jest inny, co nie oznacza, że gorszy. Jamie stopniowo podpowiadała mu, jak może nauczyć się korzystać ze swojej niespożytej energii. Zaczęła wręcz cieszyć się energicznością syna, zamiast się jej wstydzić lub go za nią piętnować.
Wszystkich rodziców nęka pragnienie aprobaty ze strony społeczeństwa, a zwłaszcza nauczycieli, którzy uczą ich dzieci. Czujemy się oczerniani, gdy nasze dziecko jest postrzegane w negatywny sposób. Wstydzimy się, że brakuje nam odpowiednich umiejętności wychowawczych lub złościmy na dziecko za to, że sprawia problemy. Tak czy owak, ta zewnętrzna presja utrudnia nam zauważenie, kim naprawdę jest nasze dziecko, przez co nie potrafimy mu pomóc rozwinąć umiejętności, jakich potrzebuje do przejawiania swojego prawdziwego ja.
Bunt czy obrona?
Nieposłuszne, uparte i zbuntowane dziecko zmusza nas do przyjrzenia się naszym przekonaniom. Naturalnie znacznie łatwiej jest przylepić dziecku etykietkę, niż zakwestionować swoje założenia. Dzieci, które zmuszają nas do konfrontacji z samym sobą, stawiamy do kąta lub sadzamy na karnego jeżyka. Jak na ironię, okazuje się, że takie dzieci niekoniecznie są nieposłuszne lub zbuntowane. Są po prostu silne, a ich duchowa moc zderza się z naszą. W większości przypadków problem polega na tym, że rodzice są do tego stopnia zniewoleni przez własne ego, że nie chcą przyznać dziecku racji, gdy słusznie zakwestionuje ich działania. Kultura przyznaje rzekomo wszechwiedzącemu rodzicowi władzę nad dzieckiem, więc to ono zostaje ukarane i to jemu przypisuje się różnego rodzaju etykietki.
Mika, żywiołowa trzynastolatka, ciągle wpadała w kłopoty. Uważano, że jest „zbyt głośna” i „nieposłuszna”. Im częściej rodzice posługiwali się karami, próbując ją „utemperować”, tym bardziej się buntowała. W końcu przyprowadzili ją do mnie na terapię, ponieważ sytuacja osiągnęła punkt krytyczny. Mika zaczęła zadawać się z niewłaściwym towarzystwem w szkole i przedwcześnie eksperymentować z rzeczami, do których jeszcze nie dojrzała.
Po kilku miesiącach terapii byłam już pewna, że Mika czuje się pozbawiona swoich praw i ma niezaspokojone potrzeby emocjonalne. Jej rodzice wyznawali surowe zasady, które uważali za słuszne, ponieważ sprawdzały się w przypadku ich młodszego syna Johna. Ciągle upominali Mikę, że nie jest tak posłuszna, jak jej brat. Nie zwrócili jednak uwagi, że John reaguje zupełnie inaczej, ponieważ ma bardziej spokojny i uległy temperament. A może obserwując, jak rodzice traktują jego starszą siostrę, po prostu nauczył się nie sprawiać problemów?
Gdy rodzice Miki zrozumieli jej potrzebę bycia wysłuchaną i docenioną, zmienili swoje podejście. Na początku przestali traktować jej zachowanie jako przejaw buntu i zdali sobie sprawę, że ich córka jedynie broni się przed nimi. Już sama ta niewielka zmiana podejścia pozwoliła im nawiązać współpracę. Zamiast obarczać ją winą, zadali sobie pytanie: Dlaczego nasze dziecko ma poczucie, że musi się przed nami bronić? Co możemy zrobić, żeby jej pomóc? Kiedy już przyjrzeli się samym sobie, mogli uwolnić córkę od stygmatu bycia „nieposłuszną”.
Rodzice Miki zmienili podejście do jej zachowania. Przestali ją karać za łamanie ich zasad i nauczyli się to postrzegać jako pragnienie autonomii. Zamiast ciągle ją upominać: Nie zachowuj się w ten sposób! albo Musisz przestać się tak zachowywać!, zauważyli, że ona chciałaby móc i umieć zarządzać sama sobą. Dlatego mówili jej: Wiemy, że czujesz się ograniczana przez nasze zasady. Usiądźmy razem i spróbujmy znaleźć wspólny grunt. Nie chcemy, żebyś czuła się przez nas kontrolowana, ale chcielibyśmy mieć możliwość dzielenia się z tobą tym, co leży nam na sercu. Mika poczuła, że rodzice otworzyli się na jej potrzebę usamodzielniania i stopniowo zaczęła rezygnować ze swoich mechanizmów obronnych oraz otwierać się przed nimi.
Kiedy rodzice zmniejszyli swoje wymagania, Mika nie musiała już tak często się buntować. Wystarczyło, że przestali na nią naciskać, a sama zaczęła się do nich zbliżać. Często porównuję dynamikę relacji rodzic-dziecko do tańca. Prowadzący nie musi być wcale lepszym tancerzem – on tylko na chwilę przejmuje prowadzenie. Obaj tancerze są potrzebni, ale nie mogą prowadzić jednocześnie. Czasem jeden musi podporządkować się drugiemu, który ma większą jasność działania.
Kiedy rodzice zauważają, że dziecko chce przejąć prowadzenie, powinni podjąć wyzwanie i odrobinę się wycofać. Nie chodzi tu o uleganie, lecz proste zauważenie, że w takiej sytuacji nasza energia tworzy więcej chaosu niż jasności. Ciągle mocując się z dzieckiem, jedynie pogarszamy sytuację. Rodzice Miki byli zaskoczeni, że już tak niewielkie zmiany z ich strony przyniosły wspaniałe rezultaty w relacji z córką. Im częściej pozwalali jej wypowiedzieć swoje zdanie i im bardziej szanowali jej uczucia, tym mniejszą miała potrzebę podejmowania ryzykownych zachowań. To otworzyło im oczy i zrozumieli, że ich córka wcale nie jest „złym” dzieckiem, które nie chce się podporządkować, ale raczej jest niezwykle silna i rozsądna. Zmiana podejścia rodziców wpłynęła na całą rodzinę, w której zapanowała większa harmonia.
Gdy zostajemy rodzicami, oczekujemy, że dziecko po prostu się nam podporządkuje. Jeśli jego temperament mu na to pozwala, cieszymy się z uzyskania pożądanych rezultatów i jesteśmy dumni ze swoich umiejętności wychowawczych. A jednak temperament dziecka bardzo często nie pozwala mu na podporządkowanie się zasadom rodziców tak, jakby tego chcieli. Dzieci mogą mieć wrodzone pragnienie wyrażania własnego zdania i przejmowania kontroli nad swoim życiem, na co większość z nas nie jest przygotowana. W rezultacie uznajemy, że „źle” się zachowują, w związku z czym dorastają w poczuciu, że są dla nas problemem. Nieuchronnie prowadzi to do pojawienia się wstydu i utraty pewności siebie. Jeśli dzieci przekraczają granice, łamią zasady i wywołują chaos, oznacza to zwykle, że nie czują się wysłuchane i mają jakieś niezaspokojone potrzeby. Gdy rodzice uczą się dostrzegać w takich zachowaniach pragnienie głębszego kontaktu, są w stanie zrezygnować z dyscyplinowania na rzecz bycia mądrym przewodnikiem dziecka.
Podwójne standardy
Gdy oceniamy dziecko jako „dobre” lub „złe” na podstawie jego zachowania, wyrządzamy mu wielką krzywdę. Zastanówmy się tylko, jak byśmy się czuli, gdyby przyjaciel zarzucił nam ignorancję albo złą wolę, gdybyśmy zapomnieli o jego urodzinach? A jak czułaby się kobieta, której mąż oznajmił, że jest „złą” żoną, ponieważ była zmęczona i ucięła sobie drzemkę, zanim pozmywała naczynia? Tak naprawdę oczekujemy znacznie lepszego zachowania od naszych dzieci niż od samych siebie, małżonka lub przyjaciół. Wciąż stosujemy podwójne standardy! Niektórzy rodzice ostro karcą swoje dzieci za wszystkie ich błędy, nieraz je przy tym poniżając. Kiedy dziecko nas nie słucha, ganimy je, a kiedy zapomina zabrać do szkoły drugie śniadanie, zadanie domowe lub zgodę od rodzica, zachowujemy się tak, jakby to był koniec świata. Zapominamy o tym, że sami wiele razy zgubiliśmy klucze, zapominaliśmy do kogoś oddzwonić lub przegapialiśmy jakiś ważny termin.
Stosowanie podwójnych standardów ma ogromny wpływ na nasze dzieci. Gdybyśmy zdobyli się na całkowitą szczerość, musielibyśmy przyznać, że cały czas popełniamy błędy i podejmujemy niewłaściwe decyzje. Tymczasem bardzo się oburzamy, kiedy nasze dzieci i nastolatki robią to samo. Kiedy spóźniamy się z opłatą rachunków, zapominamy spłacić kartę kredytową lub dostajemy mandat za szybką jazdę, usprawiedliwiamy się, że byliśmy zestresowani. Jednak jeśli nasze dziecko spóźni się z oddaniem jakiegoś projektu, nie przygotuje się do sprawdzianu lub dostanie uwagę, wpadamy w panikę. Tak naprawdę boimy się, że jeśli nie spełni wszelkich oczekiwań związanych z byciem „dobrym” dzieckiem, poniesie w życiu porażkę. Wydaje nam się, że gdy dziecko stanie się już naprawdę „dobre”, zawsze będzie osiągało najlepsze wyniki. Wszystko to wynika jedynie z lęku, pod wpływem którego zachowujemy się irracjonalnie i bardzo niesprawiedliwie.
Niezależnie od tego, z jakim problemem dziecka mamy do czynienia, powinniśmy zadawać sobie tego typu pytania: Jak mogę zmienić warunki w domu, żeby pomóc córce poradzić sobie z dekoncentracją? lub Jak mogę zadbać o większy spokój w naszym codziennym życiu, żeby syn nauczył się koncentrować? Oto pytania, nad którymi naprawdę warto się zastanowić, ponieważ mogą całkowicie zmienić dynamikę naszej relacji z dziećmi. Poszerzając swoją świadomość, zaczynamy rozumieć, jak ważna jest rezygnacja z takich etykietek, jak „dobre” i „złe”. Zamiast skupiać się na tym, żeby dziecko było posłuszne i podporządkowane, a także na tym, jak postrzegają nas inni ludzie z powodu jego zachowania, zaczynamy się zastanawiać nad następującymi kwestiami:
• Czy moje dziecko może się swobodnie wyrażać?
• Czy moje dziecko słucha swojego wewnętrznego głosu?
• Czy moje dziecko skupia się na swoich potrzebach i odkrywa, jak może je zaspokoić?
• Czy moje dziecko ma odwagę popełniać błędy i odkrywa, jak może je naprawić?
• Czy moje dziecko czuje się na tyle bezpiecznie, żeby mówić prawdę, nie obawiając się zawstydzenia?
• Czy moje dziecko podąża za własnym sercem bez zbędnej ingerencji z mojej strony oraz innych ludzi?
Gdy przestajemy kierować całą swoją uwagę na czynniki zewnętrzne i zaczynamy wspierać autentyczną ekspresję, zastępujemy nagany i upomnienia głęboką duchową więzią z dzieckiem. Nie zajmujemy się już poprawą zachowania, lecz zauważamy uczucia, jakie za nim stoją i wiemy, że problematyczne zachowanie zniknie, gdy uczucia te zostaną rozpoznane i wyrażone. Innymi słowy, kiedy rezygnujemy z dualizmu dobra i zła oraz z lęku związanego z tymi określeniami, wchodzimy w piękną teraźniejszość ze swoimi dziećmi i cieszymy się autentycznymi relacjami.
Autentyczność zamiast bycia dobrym
Zamiast:
• Obsesyjnie skupiać się na konformizmie, doskonałym zachowaniu i wyglądzie dziecka, będę je zachęcać do bycia autentycznym.
• Chwalić dziecko za posłuszeństwo, będę je chwalić za odwagę bycia sobą.
• Wymagać od dziecka posłuszeństwa, będę je zachęcać do wyrażania siebie.
• Definiować przyszłości dziecka w oparciu o osiągane przez niego wyniki, będę ją definiować w oparciu o jego rozwój wewnętrzny.
Rozdział 7
Mit 4
Dobrzy rodzice mają wrodzone umiejętności rodzicielskie
Uważamy, że bycie rodzicem jest czymś zupełnie naturalnym – być może dlatego, że wiąże się z naszą biologią. Postrzegamy rodzicielstwo jako część życia, nie zastanawiając się głębiej nad jego długoterminowymi konsekwencjami. Gdybyśmy jednak uświadomili sobie, jak niszczący wpływ ma nieświadome wychowywanie dziecka nie tylko na rodzinę, ale także na całe społeczeństwo, wiedzielibyśmy, że naiwnością jest twierdzić, iż jesteśmy wyposażeni we wrodzone umiejętności rodzicielskie. Często się zastanawiam, dlaczego kursy dla rodziców nie są obowiązkowe. Przecież zawarcie małżeństwa wymaga często zezwolenia, żeby móc prowadzić samochód musimy zdać egzamin prawa jazdy, aby zostać fryzjerem trzeba przejść szkolenie, a żeby zdobyć pracę należy odbyć rozmowę kwalifikacyjną. Tymczasem warunkiem zostania rodzicem jest jedynie zaangażowanie dwóch osób w akt seksualny. A przecież to właśnie w rodzicielstwie najbardziej potrzebna jest zdolność pozostawania obecnym, spokój i stabilność emocjonalna. Takich umiejętności, podobnie jak wielu innych, można się nauczyć, ale wdrożymy je do swojego życia tylko wtedy, gdy osiągniemy pewien poziom świadomości. Zastanówmy się nad krzykiem. Każdy rodzic wie, że nie powinien krzyczeć na swoje dzieci, ale i tak wszyscy czasem to robią. Dlaczego? Nie wystarczy coś wiedzieć na poziomie intelektualnym, trzeba to jeszcze umieć wdrożyć w życie. Wiedzę należy połączyć z mądrością i praktyką. Wychowywanie dzieci wymaga zatem nie tylko znajomości narzędzi i strategii, ale także pewnej dojrzałości emocjonalnej, dzięki której możemy stosować te metody w skuteczny i właściwy sposób. Krótko mówiąc, rodzic musi być otwarty na zmianę i nieustanny rozwój.
Kwestię stylu rodzicielstwa uznaje się za prywatną i nie poddaje się jej żadnym regulacjom, prawdopodobnie dlatego, że jest ono nierozerwalnie związane z naszą biologią. A może zakładamy, że jest to jedna z tych rzeczy, które po prostu potrafimy robić dlatego, iż ludzie wychowują dzieci od zarania dziejów? Jesteśmy jednak w wielkim błędzie, gdy myślimy, że rodzice zawsze instynktownie wiedzą, co powinni powiedzieć lub zrobić i jak powinni się czuć się w danym momencie w relacji ze swoimi dziećmi. Błędne jest również założenie, że rodzicielstwo jest łatwe, przyjemne i satysfakcjonujące. Chociaż niektóre aspekty rodzicielstwa rzeczywiście takie są, to jednak uważam, że ten popularny kulturowy ideał wywiera na rodzicach ogromną presję.
Zejście z obłoków fantazji na ziemię
Rodzice, a zwłaszcza matki, mają skłonność do idealizowania rodzicielstwa. Wyobrażamy sobie te błogie dni, w których będziemy karmić piersią niemowlę lub godzinami malować arcydzieło z naszym maluchem. Uśmiechamy się z pobłażaniem na myśl o wahaniach nastrojów i huśtawkach hormonalnych starszych dzieci. Ojcowie z kolei często fantazjują na temat tego, czego nauczą swoje dzieci. Czekają, aż ich pociechy dorosną i dadzą im powód do dumy – jak tamten tata, który był święcie przekonany, że jego syn będzie chciał grać w baseball.
Nie dość, że fantazjujemy, iż posiadanie dziecka będzie najpiękniejszym doświadczeniem naszego życia, to jeszcze postrzegamy rodzicielstwo jako okazję do zrekompensowania sobie krzywd i rozczarowań z własnej przeszłości. Nie zdajemy sobie sprawy, jak trudne w rzeczywistości jest wychowanie dziecka. Codziennie musimy podejmować mnóstwo decyzji, czując się przy tym często zagubieni, a nawet przytłoczeni. Czy to tylko siniak, czy maluch złamał rękę? Czy bunt nastoletniej córki przed udziałem w zajęciach z piłki nożnej wynika z jej głębszego ja (co oznaczałoby, że rzeczywiście powinna zrezygnować), czy z potrzeby, żeby coś przeforsować?
Wielu rodziców zadaje sobie pytanie: Czy kiedykolwiek będę cieszył się dzieckiem tak, jak mi obiecano? Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy dziecko nie jest takie, jak sobie wyobrażaliśmy. A jeśli nie potrafimy nawiązać z nim kontaktu lub zwyczajnie go nie rozumiemy? A jeśli ma zupełnie inny temperament niż my? A jeśli nie jest takie, jacy my byliśmy w dzieciństwie? Nie wiemy nawet, czy rodzic i dziecko będą się lubić, a co dopiero cieszyć swoim towarzystwem. Geny nie dają takiej gwarancji.
Gdy rozdźwięk między naszymi wyobrażeniami a rzeczywistością jest zbyt duży, możemy mieć wrażenie, jakby świat walił nam się na głowę. W obliczu mnóstwa trudnych wyzwań, zdajemy sobie sprawę, że wcale nie jesteśmy na to wszystko przygotowani. Dlaczego nikt nas nie uprzedził? Dlaczego nikt nam nie powiedział, że wychowanie dzieci wymaga nie tylko takich nadludzkich zdolności jak funkcjonowanie bez snu przez pierwsze kilka lat, ale także mądrości na poziomie samego Buddy? Z powodu wstrząsu związanego z tak ogromną zmianą w życiu, możemy się czuć wręcz oszukani. Gdy rozpadają się kolejno wszystkie nasze wyobrażenia, nasze ego dostaje „lanie stulecia”.
Nadal pamiętam te piękne fantazje, jakie tworzyłam w swojej głowie, zanim zostałam rodzicem. Wyobrażałam sobie, że będą świętsza niż sam papież i umieszczałam się na piedestale jako matka cudownych dzieci. Wyobrażałam sobie, że moje dzieci będą ciągnęły mnie przez Luwr, błagając o obejrzenie kolejnych dzieł sztuki. Naturalnie miały uwielbiać medytację i jogę oraz domagać się, żebym uczyła ich duchowości.
Gdy jednak zostałam rodzicem, zdałam sobie sprawę, że żadna z tych fantazji się nie spełni i zrozumiałam, że nie jestem przygotowana do tej roli. Jedyne, na co byłam gotowa, to bycie matką ze swoich wyobrażeń, ale nie miałam pojęcia, jak być matką mojego dziecka. Nikt mnie nie poinformował, że pierwsze lata rodzicielstwa to okres niezwykle intensywnej nauki, wymagający ogromnego wkładu psychicznego, fizycznego i finansowego. Myślałam, że tylko ja czuję się tym obciążona. Zżerał mnie tak ogromny wstyd, że izolowałam się od innych i ukrywałam swoje przeżycia. Ostatecznie doszłam do wniosku, iż nie jestem dobrą matką, a bycie rodzicem przerasta moje możliwości. Nie miałam pojęcia, że moje odczucia są normalne i towarzyszą wielu rodzicom.
Prędzej czy później musi pęknąć bańka wyidealizowanych wyobrażeń, jakie tworzą sobie matki obawiające się oceny. Nadszedł czas, żebyśmy zaczęli otwarcie dzielić się swoimi doświadczeniami, dzięki czemu kolejne pokolenia rodziców będą lepiej przygotowane do tego trudnego zadania, jakim jest wychowanie dziecka. Prawda jest taka, że NIKT NIE RODZI SIĘ RODZICEM. Wychowywanie dzieci nie jest wrodzoną i naturalną umiejętnością. Istnieje błędne przekonanie, że ma ono związek z moralnością, a więc jeśli jesteś dobrym człowiekiem, to będziesz także dobrym rodzicem. Gdybyż to tylko było takie proste! Nasza szlachetność i życzliwość wcale nie gwarantują, że dobrze wywiążemy się z roli rodzica. Tak naprawdę uczymy się tego latami. Dbanie o sprawność fizyczną wymaga, między innymi, uświadamiania sobie szkodliwych przekonań na temat jedzenia, a także wytrwałości w ćwiczeniach. Podobnie jest z rodzicielstwem. Powinno się informować przyszłych rodziców, że ich rola jest ogromnym zobowiązaniem, żeby nie mieli żadnych złudzeń co do pełnej wyzwań pracy, jaką będą musieli wykonać.
Uważam, że należy ostrzegać przyszłych rodziców, iż będą się czuli jak w obcym kraju, w którym nikt nie mówi ich językiem, zamiast wmawiać, że już sam fakt zostania rodzicem aktywuje ich wrodzone umiejętności wychowawcze. Nie zakładaliby wtedy, że od razu nawiążą głęboką więź z dzieckiem i doświadczą z nim wspaniałej miłości, ponieważ wiedzieliby, że to wymaga czasu. Byliby przygotowani na chwile chaosu, skrajne emocje i trudne momenty, w których będą wyrywać sobie włosy z głowy. Przyszli rodzice powinni wiedzieć, że dzieci nie pojawią się w ich świecie po to, żeby poczuli się lepiej. Wręcz przeciwnie, często będą wywoływać w nich zupełnie negatywne odczucia. Należy również pamiętać o tym, że pojawienie się drugiego czy trzeciego dziecka może wymagać od rodzica rezygnacji z założeń wypracowanych w oparciu o doświadczenia ze starszymi dziećmi. Nie zawsze bowiem to, co sprawdzało się w przypadku jednego dziecka, będzie służyło kolejnemu. Metody wychowawcze z naszego własnego dzieciństwa również mogą okazać się nieskuteczne. Tylko wtedy, gdy jesteśmy w stanie pogodzić się z faktem, że wychowanie dzieci to ciągła nauka i oduczanie się starych wzorców, będziemy mogli stać się rodzicami, na jakich zasługuje nasze niepowtarzalne dziecko.
Zejście z obłoków fantazji na ziemię
• Zrezygnuję z przekonania, że wychowanie dzieci jest naturalną umiejętnością i pogodzę się z tym, że wciąż będę się tego uczyć.
• Przestanę oczekiwać doskonałości od siebie i swojego dziecka, a zamiast tego skupię się na rozwoju.
• Zrezygnuję z pragnienia, żeby wychowywanie dzieci było łatwe i przewidywalne oraz pogodzę się z tym, że może być stresujące, przytłaczające i wyczerpujące.
• Przestanę wymagać od siebie, żebym wszystko wiedział i zacznę wzmacniać swój „mięsień świadomości”.
Rozdział 8
Mit 5
Kochający rodzic zawsze jest dobrym rodzicem
Pamiętam, jak babcia powtarzała mi, że będę cudowną matką, ponieważ mam kochające serce. Uważała, że ciepłe i otwarte serce jest kluczem do bycia dobrym rodzicem. W rezultacie, zanim zostałam matką myślałam, że dzieci, które sprawiają kłopoty, pochodzą z domów, w których brakuje miłości. Teraz, gdy sama jestem matką i od wielu lat pracuję z rodzicami, zdaję sobie sprawę, że moje założenia były nie tyle zbyt upraszczające, co zupełnie błędne. Musiałam na nowo zdefiniować, czym jest miłość, a także na czym polega bycie troskliwym i oddanym rodzicem. Nie ulega wątpliwości, że miłość jest czymś, co łączy bliskich sobie ludzi i że rodzic kocha swoje dziecko, chyba że w przeszłości zdarzyło się coś, co zgasiło w nim to naturalne uczucie. Chociaż miłość rodziców nie zawsze jest bezinteresowna, dzieci wzbudzają w nas bezgraniczne oddanie i chęć poświęcenia się dla ich dobra. A jednak, jakże często traktujemy je w pozbawiony miłości sposób. Wciąż na nie narzekamy, poprawiamy i złościmy się na nie. Nic dziwnego, że żyją w lęku przed sprawieniem nam zawodu lub wręcz się nas boją. Nie jest łatwo uświadomić sobie, że z powodu naszych wynikających z lęku zachowań, dziecko nie czuje się kochane i umieszcza nas na szczycie listy osób, których się obawia, i do których żywi urazę. To właśnie dlatego nie dzieli się z nami odczuciami, jakie w nim wywołujemy, lecz rozmawia o nich z innymi ludźmi. A my zastanawiamy się, dlaczego tak bardzo czuje się od nas odseparowane, skoro tak bardzo je kochamy.
Miłość to dopiero początek
Prawie wszyscy, których znam, uważają się za kochających ludzi, a przynajmniej utrzymują, że kochają swoją rodzinę. A jednak to właśnie członkowie rodziny najbardziej zażarcie kłócą się ze sobą, nawzajem okłamują, plotkują i podcinają sobie skrzydła. Faktem jest, że miłości nieraz towarzyszą napięcie i konflikty, które często przyjmują skrajną formę. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego czasem nienawidzimy tych, których najbardziej kochamy? Dzieje się tak dlatego, że to wspaniałe uczucie, jakim jest miłość, przyćmiewają niezaspokojone potrzeby ego, które budzą w nas lęk, przez co stajemy się kontrolujący i zaborczy. Ta nieuchronna deformacja miłości wynika z przywiązania do tych, których kochamy. Nasze przywiązanie do nich prowadzi do symbiozy, polegającej na tym, że odnosimy się do ukochanej osoby w oparciu o to, jakie uczucia w nas wywołuje, zamiast o to, kim jest.
W relacji rodzic-dziecko osobiste odczucia rodzica szczególnie silnie przeplatają się z jego odczuciami związanymi z dzieckiem. Boimy się o swoje dzieci, dlatego usiłujemy je kontrolować. A jednak, tak naprawdę, próbujemy kontrolować swój własny lęk. Nie możemy zdystansować się od dziecka, więc tworzymy różnego rodzaje projekcje, które utrudniają nam wychowanie go w taki sposób, żeby mogło być sobą. Kiedy lęk przejawia się w postaci obaw o przyszłość, uniemożliwia nam bycie w pełni obecnym w teraźniejszości.
To nieprawda, że rodzic jest w stanie zapewnić dziecku wszystko, czego potrzebuje, jeśli tylko wystarczająco je kocha. To, że kochamy nasze dzieci, nie oznacza, że potrafimy im towarzyszyć, nawiązywać kontakt z ich światem wewnętrznym i pomagać im poznać swoje prawdziwe ja. A już z pewnością nie oznacza, że wiemy, jak poradzić sobie z własnym niepokojem, zarządzać swoimi emocjami oraz w rozsądny i obiektywny sposób wspierać dzieci. Mimo najszczerszych chęci i intencji, nasza miłość bardzo szybko przestaje być „kochająca” i silnie zabarwia się lękiem, który wzbudza w nas zaborczość oraz potrzebę kontroli. Tak naprawdę trudno odnaleźć w świecie czystą miłość. Nawet jeśli doświadczamy takiego uczucia, to jest to dopiero początek. Świadome rodzicielstwo wymaga od nas znacznie więcej.
Dzieci potrzebują rodziców, którzy nie tylko je kochają, ale potrafią także dopasować się do nich swoim sposobem bycia. Potrzebują rodziców dobrze zorganizowanych, którzy potrafią zachować spokój w obliczu burzliwych emocji oraz z radością spełniają ich najgłębsze potrzeby emocjonalne i psychologiczne, a nie tylko fizyczne. Żeby być takim rodzicem, musimy dysponować całym zestawem emocjonalnych narzędzi, a miłość jest tylko jednym z nich. Zdolność do koncentracji, odczuwania radości i wyrażania emocji, a także stanowczość w połączeniu z elastycznością oraz względny spokój wewnętrzny to tylko niektóre z pozostałych narzędzi niezbędnych w świadomym rodzicielstwie. Oznacza to, że jeśli mamy zapewnić dzieciom to, czego potrzebują i na co zasługują, musimy wznieść się na poziom, na którym odczuwamy większy spokój, mamy silne ja i potrafimy żyć świadomie. Miłość z pewnością odgrywa ważną rolę w rodzicielstwie, ale to tylko jeden z aspektów wychowania szczęśliwego dziecka.
Miłość, której dziecko nie odbiera jako miłość
– Mój tata wciąż mnie krytykuje – zwierzył mi się czternastoletni Sam, którego ojciec przyprowadził na terapię. – Jego zdaniem ciągle robię coś źle. Najpierw kazał mi się zapisać do drużyny hokejowej. Tak też zrobiłem, ale nie spodobała mu się pozycja, na której grałem. Potem chciał, żebym grał w piłkę nożną, więc zapisałem się do drużyny piłkarskiej. Ale on dalej mnie zadręcza, bo jego zdaniem nie gram wystarczająco dobrze. Jak nie narzeka na sport, to na moje zadania domowe albo podejście do życia. Nie nadążam za nim. Wygląda na to, że wszystko robię źle.
Phil, ojciec Sama, nie mógł uwierzyć, że syn ma takie odczucia. Nie przyszło mu to nawet do głowy. Przysięgał, że kocha swojego syna najbardziej na świecie. Uważał, że robi wszystko, co w jego mocy, żeby umożliwić Samowi osiągnięcie sukcesu, inwestując w to mnóstwo czasu, pieniędzy i energii. Jak to możliwe, że miłość Phila sprawiała tyle bólu Samowi?
Pracowałam z wieloma rodzinami, w których dzieci czuły się niedocenione i zranione, przez co miały żal do rodziców. Czasem zdarza się to również w mojej relacji z córką. W jej odczuciu nie zawsze zachowuję się w kochający sposób, nawet jeśli jestem przekonana, że kieruję się miłością. Takie podejście do dzieci ma niewiele wspólnego z tym, kim one są, lecz wiąże się raczej z naszymi nieświadomymi uwarunkowaniami. Sami nie zostaliśmy wysłuchani i docenieni w dzieciństwie, więc manipulujemy swoimi dziećmi, żeby zaspokoić tamte niespełnione potrzeby i poczuć się silniejsi. Naturalnie dzieci też mają swoje potrzeby, więc w takim przypadku konflikt jest nieunikniony. Dwunastoletnia Skylar przepłakała całą pierwszą sesję.
– Mam wrażenie, że moje życie polega na uszczęśliwianiu mojej matki – wyznała – Ale cokolwiek zrobię, to i tak jej nie wystarcza. Zawsze jest coś, co powinnam jeszcze zrobić. Gdy coś mi się nie uda, zachowuje się tak, jakby to był koniec świata.
Skylar wyraziła odczucia wielu dzieci, z którymi rozmawiałam i z którymi pracowałam. Większość z nich ma wrażenie, że przyszło na ten świat tylko po to, żeby spełniać oczekiwania swoich rodziców i w ten sposób zasłużyć sobie na ich miłość.
Rodzice, którzy krzyczą na dzieci lub wymierzają im kary, często utrzymują, że robią to z miłości. Nie oznacza to jednak, że ich dzieci też tak to odczuwają – wręcz przeciwnie, w większości takich przypadków, odbierają naszą miłość jak kontrolę. Dlatego umiejętność rozpoznania, czy dziecko rzeczywiście czuje się przez nas kochane, jest niezwykle istotnym elementem świadomego rodzicielstwa. Świadome rodzicielstwo wymaga od nas zrozumienia, że dobre intencje to nie wszystko. Dzieci nie dbają o nasze intencje, ale o to, jak się z nami czują, ponieważ to właśnie odczucia odpowiadają za dysfunkcje. Dopiero, gdy dostroimy się do dzieci na ICH poziomie odczuwania, zamiast pozostawać na własnym, jesteśmy w stanie nawiązać kontakt z ich prawdziwym ja i zobaczyć, jak się obecnie wyraża. Żeby tego dokonać, musimy zdystansować się od swoich wyuczonych odczuć i stać się bardziej świadomi.
Miłość bez uważności (pozbawiona rodzicielskiej świadomości) szybko przeradza się w egocentryzm i próby zaspokojenia własnych potrzeb. Gdybyśmy byli zupełnie szczerzy, przyznalibyśmy, że to uczucie, które nazywamy „miłością”, bardzo często dotyczy tego, jak czujemy się z samym sobą, gdy przebywamy z drugą osobą. Miłość, która wiąże się z tym, że druga osoba sprawia, iż czujemy się kochani i wartościowi, jest więc bardzo warunkowa. I właśnie tutaj kryje się największa pułapka. To, co nazywamy miłością do innych, tak naprawdę w dużej mierze jest miłością do samego siebie. Większość z nas wchodzi bowiem w relacje poszukując tego przyjemnego odczucia, jakie daje nam obecność drugiego człowieka. Kochamy tych, którzy budzą w nas ciepłe uczucia i nie dbamy o tych, którzy tego nie robią lub wręcz ich nie znosimy. Kochamy dzieci, zwłaszcza niemowlęta, za to, że czujemy się przy nich potrzebni, chciani i kochani.
W tradycyjnym ujęciu prawdziwa miłość dotyczy obiektu naszych uczuć. Zamierzam jednak zakwestionować tę koncepcję. Miłość do drugiego człowieka musi zacząć się od miłości do samego siebie. Dopóki nie pokochamy siebie, wszystkie nasze relacje, łącznie z relacjami z dziećmi, będą warunkowe, kontrolujące i niesatysfakcjonujące, ponieważ wciąż będziemy próbowali zaspokoić swoje potrzeby, zamiast dzielić się sobą z drugim człowiekiem tak, jak na to zasługuje.
Dlatego też zachęcam do zmiany podejścia, jeśli chodzi o okazywanie dziecku miłości na co dzień i do sprostania wyzwaniom, które nam to utrudniają. Musimy przestać uzależniać swoją miłość do dzieci od tego, jak się przy nich czujemy i zacząć wyrażać ją w taki sposób, który szanuje ich indywidualność, nawet jeśli wcale nie czujemy się dobrze. Kochanie dzieci to coś więcej niż powtarzanie im, że ich kochamy i że są dla nas ważne. Dzieci chłoną miłość na poziomie komórkowym, gdy jesteśmy z nimi obecni na co dzień i odnosimy się do nich z szacunkiem, zwłaszcza wtedy, gdy wydawałoby się, że na to nie zasługują.
Nasze dzieci potrzebują, żebyśmy reagowali na nie tak, jakbyśmy spotkali je po raz pierwszy w życiu. Powinniśmy zatem przestać skupiać się na ciągłym kształtowaniu ich w imię miłości, a zacząć tworzyć dla nich przestrzeń, w której mogą wyrazić się tak, jak tego potrzebują, nawet jeśli w danym momencie zachowują się irracjonalnie i nieprzewidywalnie. Dzieci chcą mieć poczucie, że pozwalamy im na autentyczną ekspresję. Nie mam tu na myśli bezmyślnej uległości, ale stworzenie takich warunków, w których mogą się w pełni wyrażać. Gdy dajemy im taką wolność, doświadczają rozległej, nieograniczonej przestrzeni, w której mogą odkrywać siebie i rozkwitać. Wtedy rzeczywiście czują naszą miłość, a nie kontrolę wynikającą z lęku. Naszym świętym powołaniem jest zwracanie uwagi na komunikaty, jakie przekazują nam dzieci, żebyśmy mogli zdać sobie sprawę z własnych obaw, które zakłócają naszą miłość do nich. Kiedy przyjmujemy dziecko całym sercem – takie, jakie jest – nawiązujemy z nim prawdziwie głęboką więź.
Zmiana przekonań na temat miłości
Wchodząc na ścieżkę świadomego rodzicielstwa, należy dogłębnie zbadać wszystkie aspekty swojego życia i zastanowić się nad tym, jak okazujemy miłość. Musimy zadać sobie tak ważne pytania, jak: Co mam na myśli, gdy mówię, że kocham swoje dziecko? oraz Na czym polega moja miłość? Musimy mieć jasną i spójną definicję miłości, która skupia się na potrzebach dziecka, a nie na tym, czego SAMI potrzebujemy, żeby poczuć się bezpiecznie. Powinniśmy przy tym zwrócić uwagę na to, czy nasze odpowiedzi wynikają z uwarunkowań opartych na lęku, czy też z pragnienia zapewnienia dziecku tego, czego potrzebuje, żeby mogło w pełni przejawić swoje prawdziwe ja.
Według mojej definicji, miłość to zdolność zauważania, akceptowania i szanowania prawdziwego ja drugiego człowieka. Aby móc świadomie kochać, musimy opanować umiejętność wychodzenia poza nasze małe ja i nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem. Oznacza to, że nie wymagamy od drugiej osoby, żeby kochała nas w zamian za naszą miłość, ani nie dyktujemy jej, jak powinna nas kochać. Innymi słowy, odstawiamy na bok swoje oczekiwania.
Nie namawiam jednak do samopoświęcenia i wyrzekania się siebie. Jestem od tego daleka. Ta definicja miłości rzuca nam wyzwanie, żebyśmy uszanowali samych siebie i poczuli się na tyle spełnieni, aby nie obciążać drugiego człowieka oczekiwaniem, że to on zapewni nam szczęście. Proponowana przeze mnie definicja miłości jest więc przeciwieństwem samowyrzeczenia i pozwala nam cieszyć się rosnącą miłością do samego siebie, która przynosi głębokie spełnienie. Wówczas możemy nawiązać taką relację, w której druga osoba również może cieszyć się własną miłością. Świadome kochanie siebie oznacza bycie w ciągłej komunii z własnym wewnętrznym światłem, a jednocześnie traktowanie swojej ciemności ze współczuciem. Oznacza to, że traktujemy swoje wady i ograniczenia z miłością, dzięki czemu cały czas czujemy się obejmowani i uspokajani. Pozwala to całkowicie zintegrować wszystkie aspekty nas samych, dzięki czemu możemy uzdrowić swoje rany i nie oczekiwać już, żeby inni zapełniali nasze braki emocjonalne. Gdy zaczynamy tak głęboko siebie kochać, w naturalny sposób emanujemy miłością na wszystkich dookoła, a zwłaszcza na nasze dzieci. Potrafimy ich wtedy kochać zarówno za ich wady, jak i zalety, obdarzając je taką samą czułością i głębokim współczuciem, niezależnie od tego, jak w danym momencie się wyrażają. Zamiast bać się o nie tak, jak gdyby czegoś im brakowało, zauważamy ich prawdziwe ja. Innymi słowy, akceptując własne człowieczeństwo, jesteśmy w stanie w pełni zaakceptować swoje dzieci, dzięki czemu uwalniamy je od przymusu udowadniania, że zasługują na nasze uznanie. Nie obawiają się już wtedy, że ich odrzucimy. Dostrajają się do zupełnie innej częstotliwości – samoakceptacji.
Dopóki nie nauczymy się doświadczać takiego kochającego stanu na co dzień, dzieci będą odczuwać naszą miłość do nich jako wynikającą z lęku kontrolę i zaborczość. Dlatego też, gdy rodzice przychodzą do mnie po radę i mówią o swojej wielkiej miłości do dzieci, przypominam im, że miłość i lęk nie mogą ze sobą współistnieć. Wiem, że nie jest łatwo zrozumieć tę koncepcję, dlatego wyjaśnię ją na przykładzie Russella – ojca szesnastoletniego Seana. Mężczyzna miał mnóstwo obaw w związku z przyszłością syna, a konkretnie jego nauką w college’u. Bał się, że chłopak podejmie złe decyzje lub nawet całkowicie zrezygnuje z dalszej nauki. Sean był dość przeciętnym nastolatkiem, ale Russellowi wydawało się, że jego syn w dużej mierze odniósł porażkę. Trzeba jednak zaznaczyć, że miał na swoim koncie wybitne osiągnięcia zawodowe, więc jego definicja sukcesu i porażki była inna niż większości ludzi.
W trakcie jednej z sesji, Russell odchodził wręcz od zmysłów z lęku o syna.
– Sean nie znosi, gdy zwracam mu uwagę – zaczął opisywać ich ostatnią kłótnię. – Uznaje moje napomnienia za kontrolę. Ciągle mu powtarzam, że mobilizuję go tylko dlatego, że bardzo go kocham.
– Co by się stało, gdyby Sean się nie zmienił? – zakwestionowałam jego sposób myślenia. – A jeśli nigdy nie będzie taki, jakbyś chciał? Czy nadal będziesz go kochać?
– Oczywiście, że tak – odparł Russell. – Co za głupie pytanie!
– Więc dlaczego teraz nie możesz mu okazać miłości? – zapytałam.
– Bo nie robi tego, co mógłby robić – racjonalizował Russell.
– W chwili, gdy zaczynamy usprawiedliwiać się w ten sposób, wychodzimy ze stanu miłości – przerwałam mu. – Nasze uczucie staje się warunkowe, a przecież miłość jest bezwarunkowa. Nie musimy czekać, aż drugi człowiek spełni nasze wymagania, żeby móc okazać mu swoją miłość. Sean nie czuje się przez ciebie kochany, bo słyszy od ciebie jedynie słowa dezaprobaty. Musisz pokochać go takim, jakim jest teraz. Okaż mu większą akceptację, a zacznie się na ciebie otwierać. Weź odpowiedzialność za swój lęk, który nie jest jego lękiem. Dopóki będziesz wymagać od niego, żeby łagodził twój strach poprzez spełnienie twoich standardów, nie będziesz mógł nawiązać z nim kontaktu.
Podobnie jak wielu innych rodziców, Russell miał trudności ze zrozumieniem tego podejścia. Nie potrafił pojąć, dlaczego syn nie odczuwa jego miłości i dobrych intencji. W trakcie terapii skonfrontował się z tym, że jego rodzice nie kochali go bezwarunkowo i uzależniali swoją akceptację od jego osiągnięć. Zaczął sobie uświadamiać, że nie wie, jak to jest być kochanym za to, kim się jest, bez tych wszystkich nadzwyczajnych osiągnięć. W rezultacie nauczył się rozmawiać z synem zupełnie inaczej niż wcześniej. Zamiast mówić: Nie jesteś taki, Nie jesteś owaki, zaczął dawać mu do zrozumienia, że akceptuje jego proces rozwoju i jest gotowy ujrzeć w pełni jego prawdziwe ja, niezależnie od tego, jak się wyrazi.
Miłość do dzieci zaczyna się od akceptacji. Nie chodzi o przyzwolenie na niegrzeczne zachowanie, brak motywacji do nauki, szkodliwe nawyki, czy inne tego typu rzeczy, które wywołują w nas negatywne emocje. Oznacza to jedynie zaakceptowanie faktu, że dzieci są odrębnymi jednostkami, która mają prawo stanowić o sobie. Naszym zadaniem nie jest osądzanie, ale wzmacnianie ich poczucia wartości. Gdy dzieci naprawdę czują się wartościowe, same rezygnują z zachowania, które utrudnia im nawiązanie głębokiego kontaktu z rodzicem i uniemożliwia wyrażanie ich prawdziwego ja. Kiedy rodzice dają im do zrozumienia, że są wartościowe, w naturalny sposób unikają działań, które mogłyby doprowadzić do utraty bliskości. Chociaż konflikty nadal mogą się pojawiać, to jednak nie zaburzą głębokiej i silnej więzi.
Miłość oparta na świadomości
Zamienię:
• Fundament mojej miłości z lęku na zaufanie.
• Zaabsorbowanie sobą na bliskość z dzieckiem.
• Sposób, w jaki okazuję miłość dziecku, jeśli nie będzie czuło się kochane.
• Dążenie do zaspokojenia moich potrzeb na świadomość.
Rozdział 9
Mit 6
Rodzicielstwo polega na wychowaniu szczęśliwego dziecka
Chociaż obecnie wielu ludzi traktuje wychowanie odnoszącego sukcesy dziecka jak wygraną na loterii, to jednak zależy nam przede wszystkim na tym, żeby dziecko było szczęśliwe. Niestety nie zdajemy sobie sprawy, że pogoń za szczęściem przynosi zupełnie odwrotny skutek. Wmówiono nam, że szczęście jest czymś, co należy odnaleźć, niczym pełen złota garnek na końcu tęczy i przekonano nas, że jest nagrodą za wszystkie nasze starania i wysiłki. Takie podejście prowadzi jedynie do nieustannego niezadowolenia.
Idea: muszę być szczęśliwa lub moje dziecko zasługuje na bycie szczęśliwym wynika z przekonania, że w danym momencie czegoś nam brakuje. Innymi słowy, patrzymy na swoje życie z perspektywy braku, skupiając się na tym, czego NIE mamy, zamiast zauważać obfitość, jaką oferuje nam wszechświat. W rezultacie, jak głosi Deklaracja Niepodległości, zaczynamy dążyć do szczęścia, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób nigdy go nie odnajdziemy. Jest to bowiem prosta droga do nieszczęścia i rozczarowań.
Zastanówmy się chociażby nad podróżowaniem. Gdy wszystko idzie zgodnie z planem, jesteśmy zadowoleni i „szczęśliwi”. Jednak jeśli lot się opóźnia lub zgubimy paszport, nagle stajemy się nieszczęśliwi. Innymi słowy, nasze samopoczucie jest uzależnione od zmiennych czynników zewnętrznych, a wszyscy wiemy, że życie jest nieprzewidywalne i często wymyka się spod kontroli.
Niektórzy myślą, że świadome rodzicielstwo oznacza nieustanne okazywanie dziecku miłości oraz zaspokajanie wszystkich jego życzeń, żeby było zadowolone i miało dobre samopoczucie. Nic bardziej mylnego. Tego rodzaju podejście wynika z lęku i nieświadomości. W świadomym rodzicielstwie nie ma miejsca na obawy, że dziecko będzie czuło się niekomfortowo, ponieważ właśnie tego może potrzebować do swojego rozwoju. Świadomy rodzic nie boi się również odmawiać dziecku, jeśli służy to jego dobru. Nie chodzi więc o stosowanie łatwych, doraźnych rozwiązań, lecz o szukanie takich, które najbardziej sprzyjają rozwojowi dziecka.
Świadome rodzicielstwo zawsze wybiera to, co służy rozwijaniu siły i odporności dziecka, zamiast tego, co uszczęśliwia je w danym momencie lub co jest dla niego wygodne. Zdajemy sobie bowiem sprawę, że życie nie zawsze zapewnia nam wygodę lub przyjemności i nie powinniśmy tego od niego wymagać. Gdybyśmy nie doświadczali żadnych trudności, nie moglibyśmy się rozwijać. Często powtarzam klientom: Życie z natury jest nieprzewidywalne. Oczekując, że nigdy się nie zmieni, zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli, żeby deszcz nie był mokry. Wszyscy to wiemy, a jednak dopiero wtedy, gdy coś nam się nie powiedzie, uświadamiamy sobie, jak bardzo jesteśmy przywiązani do przekonania, że życie powinno układać się po naszej myśli. Co mamy robić w takich momentach? A gdybyśmy dopuścili taką możliwość, że możemy być szczęśliwi również w chwilach niepewności, których tak bardzo chcemy uniknąć? Możemy doświadczać niczym nieuwarunkowanego szczęścia – problem polega na tym, że nieświadomie łączymy je z REZULTATAMI, a nie procesem. Innymi słowy, miarą szczęścia jest dla nas wynik końcowy danego wydarzenia. To właśnie dlatego, że stawiamy życiu warunki, nie jesteśmy w stanie dostroić się do wewnętrznego stanu błogości, który zawsze jest dla nas dostępny.
Nawet jeśli do końca nie rozumiemy, czym jest szczęście, wmawiamy sobie, że jest to przynajmniej brak bolesnych doświadczeń, czyli dobre samopoczucie. Wiemy, że nic nam nie może tego zagwarantować, a jednak zakładamy, że im większy odniesiemy sukces, tym większe prawdopodobieństwo, iż unikniemy bólu. Motywujemy dzieci do osiągnięć, żeby uchronić je przed bólem. Wmawiamy sobie, że jeśli uda nam się sprawić, iż dziecko jak najwcześniej wejdzie na drogę sukcesu, będzie miało większe szanse na szczęście.
Nie wystarcza nam to, że programujemy dzieci na dążenie do powodzenia i zwycięstwa – chcemy także, żeby miały silnie ukształtowaną tożsamość osoby odnoszącej sukces. Obawiamy się, że jeśli nie odnajdą swojego miejsca w życiu, mogą mieć niskie poczucie wartości, a nawet zostać zepchnięte poza nawias społeczeństwa. To dlatego młodsze dzieci i nastolatki często utożsamiają się z konkretną rolą: „kujona”, „sportowca”, „aktora”, czy też „szkolną gwiazdą”. Zakładamy, że młodzi ludzie odnajdą poczucie bezpieczeństwa w tej zewnętrznej tożsamości. Nie przychodzi nam nawet do głowy, że powinniśmy po prostu pozwolić im BYĆ. Przecież człowiek nie może po prostu być, myślimy.
Prawda jest taka, że nie sposób zabezpieczyć się przed potencjalnym bólem. Na każdym kroku coś może nas zranić. Nawet jako dorośli dysponujący pewną kontrolą nad własnym życiem, nie zawsze jesteśmy w stanie uniknąć zranienia. Przyjaciele mogą nas zdradzić, małżonek zostawić, a szef zwolnić z pracy. Nie mamy kontroli nad tym, czy tornado zniszczy nasze miasto, pijany kierowca wjedzie w nasz samochód, a powódź lub pożar zrujnuje nasz dom. Ból jest nieuniknioną częścią życia.
Uznajemy ból za coś „złego”, ponieważ zmusza nas do dostosowania się do okoliczności zewnętrznych i stawienia im czoła. W obliczu jakiegoś nieoczekiwanego i niepożądanego zdarzenia, trzeba nawiązać nowe znajomości, rozwieść się, zmienić ścieżkę kariery lub odnaleźć w sobie siłę, żeby poradzić sobie z tym, co nam się przydarza. Czasem wydaje się to zadaniem na miarę Herkulesa. Możemy mieć wrażenie, że nie jesteśmy w stanie się z tym zmierzyć tak, jak się tego od nas oczekuje i boimy się, że rozpadniemy się na kawałki.
Jeśli wymagamy, żeby życie układało się w określony sposób, zawsze będziemy się czuć bezradni, gdy coś pójdzie nie po naszej myśli. W takich sytuacjach jesteśmy zbyt sparaliżowani, aby stworzyć siebie na nowo. Dopiero wtedy, gdy oddzielimy świat wewnętrzny od zewnętrznego, zdamy sobie sprawę, że nasze wnętrze jest w stanie dostosować się do zmiennych okoliczności i rozwijać niezależnie od sytuacji zewnętrznej. Uświadamiając to sobie, możemy spojrzeć na swoje wyzwania z odwagą i entuzjazmem, zamiast z pozycji pełnej lęku ofiary.
A może chodzi właśnie o to, żeby unosić się na falach życia i poddawać jego „przypływom i odpływom”, zamiast ich unikać? A jeśli sztuka prowadzenia sensownego życia wymaga otwartości zarówno na wzloty, jak i na upadki? Jakże inne byłoby życie naszych dzieci, gdybyśmy nauczyli je doceniać swoje doświadczenia – nie tylko zwycięstwa, ale także chwile smutku i zmienne koleje losu. Naszym wyzwaniem jest zatem traktowanie bólu i przyjemności jako świętych przejawów życia oraz docenianie tego, co ze sobą niosą. Gdybyśmy podchodzili do życia w ten sposób, przestalibyśmy szukać szczęścia, ponieważ wiedzielibyśmy, że głębokie spełnienie wynika z zaangażowania w to, co akurat pojawia się na naszej drodze. Takie samo podejście moglibyśmy wówczas przekazać swoim dzieciom. Przyjęcie takiej perspektywy oznacza, że gdy dziecko dostanie tróję, nie postrzegamy tego jako zwiastuna jego życiowej porażki, ale zachęcamy je do nawiązania kontaktu z uczuciami, jakie wzbudza w nim ta ocena i przyjrzeniu się temu, co mu pokazuje na jego temat. Pomagamy dziecku uświadomić sobie, że oceny wcale go nie definiują i że bez względu na nie, może się dalej rozwijać i uczyć. Być może musi się bardziej przyłożyć do nauki lub potrzebuje pomocy? A może po prostu nie ma predyspozycji w danym kierunku i powinno się z tym pogodzić, wybierając inną drogę, gdy będzie miało taką możliwość?
Niezwykle istotne jest to, żeby nauczyć dziecko utrzymywania kontaktu z jego wewnętrzną mocą, dzięki czemu nie będzie się czuło pokonane przez różnego rodzaju wydarzenia. W ten sposób pomagamy mu zrozumieć, że może wykorzystać każdą sytuację jako okazję do przeżycia nowej przygody i zdobycia się na większą odwagę. W rezultacie negatywne aspekty życia przestaną je przytłaczać. Dziecko nauczy się wówczas, że nie musi się wstydzić swoich ocen, ale może je przyjąć ze spokojem i poczuciem mocy, jakie wiążą się ze świadomością, że jest w pełni zdolne do wprowadzenia zmian, jeśli tylko tak zdecyduje.
Akceptowanie życia takim, jakie jest. Bycie zamiast robienia
Dzieci z natury potrafią brać życie takim, jakie jest. Płaczą lub złoszczą się, ale nie uzależniają swojego poczucia wartości od tego, co się wydarza, dopóki sami ich tego nie nauczymy. Są zawsze gotowe podnieść się po upadku, kiedy życie nie układa się po ich myśli. Wiemy, że dzieci potrafią doświadczać radości życia bez względu na okoliczności. Dzieje się tak dlatego, że akceptują życie takim, jakie jest, w przeciwieństwie do dorosłych, którzy już zapomnieli, jak to się robi.
Co to znaczy akceptować życie „takim, jakie jest”? Oznacza to, że zdajemy sobie sprawę, iż każda chwila ma zarówno pozytywne, jak i negatywne aspekty, więc może nam przynieść szczęście lub smutek, ból lub przyjemność. Osobiście wolę rozróżnienie na „ból” i „brak bólu”, ponieważ nazywanie danego doświadczenia „szczęśliwym” lub „nieszczęśliwym” zniekształca jego wartość. Gdy dziecko płacze, to płacze, a gdy się śmieje, to się śmieje. Nie tworzy opowieści o tym, jak bardzo jest szczęśliwe lub nieszczęśliwe w danej sytuacji, lecz po prostu doświadcza swoich uczuć, a następnie zajmuje się czymś innym.
Wielu dorosłym brakuje takiej elastyczności. Nasz oceniający umysł nie pozwala brać życia takim, jakie jest. Nie umiemy płynąć z prądem życia tak, jak intuicyjnie robią to dzieci. Tkwimy w starych wzorcach, dlatego jest nam trudno dostosować się do zmian w twórczy i uważny sposób. Boimy się zrezygnować z tego, co znamy, więc trzymamy się iluzji, że mamy nad wszystkim kontrolę. Gdy życie (zwłaszcza poprzez nasze dzieci), kwestionuje to złudzenie, nie potrafimy sobie z tym poradzić i dajemy upust swojej bezradności poprzez złoszczenie się na dziecko lub martwienie się o nie. Gdybyśmy tylko mogli zaakceptować życie takim, jakie jest, zamiast skupiać się na tym, jakie odczucia w nas wzbudza lub jak dane wydarzenia wpływają na nasz wizerunek, znacznie łatwiej byłoby nam poddać się jego nieprzewidywalności.
Chodzi o to, żeby nie oceniać życia w oparciu o odczucia, jakie w nas wywołuje, lecz zgłębiać bogactwo zarówno wspaniałych, jak i trudnych doświadczeń. Zamiast dążyć do określonego samopoczucia, jak to robią ludzie uzależnieni od narkotyków, możemy zaakceptować swoje aktualne uczucia i postanowić wziąć życie takim, jakie w danym momencie jest. Kiedy uczymy dzieci, że muszą coś zdobyć, żeby móc poczuć się ze sobą dobrze (określoną ocenę w szkole lub wyróżnienia za jakieś osiągnięcie), przekazujemy im, że osiągane rezultaty są ważniejsze niż sam proces życia. Dzieci dochodzą wówczas do wniosku, że ich życie ma sens tylko wtedy, gdy coś osiągają, a samo bycie sobą w danym momencie nie wystarcza. Trenując dzieci w taki sposób, żeby były zorientowane na wyniki i preferowały takie aktywności, które sprawiają, że czują się lepiej, uczymy je, iż powinny szukać tylko takich doświadczeń, które zagwarantują im szczęście. Tak oto chcąc ochronić dziecko przed bólem, pozbawiamy je kontaktu z tym, czego DOŚWIADCZAJĄ w danym momencie. Jakież to smutne, że zamiast uczyć dzieci odczuwania własnej wrodzonej mocy, dzięki której mogą sobie poradzić z bolesnymi przeżyciami, przerzucamy na nie swój lęk, a tym samym uczymy je unikania bólu za wszelką cenę. Kiedy dziecko znajduje się w sytuacji wzbudzającej w nim przykre uczucia, często ma poczucie, że coś jest z nim „nie tak” – podobnie jak jego rodzice. W rezultacie, zarówno w naszym umyśle, jak i w umyśle naszego dziecka, rozgrywa się dramat lęku i rozpaczy. To wszystko dzieje się dlatego, że nie zdajemy sobie sprawy, że życie po prostu JEST TAKIE JAKIE JEST, a jedyne, co mamy zrobić, żeby się nim cieszyć, to być obecnym w danym momencie i zdawać sobie sprawę, że mamy w sobie siłę, aby poradzić sobie z tym, co spotykamy na swojej drodze. Gdy koleżanki dokuczały mojej klientce Ramonie, uczennicy szóstej klasy szkoły podstawowej, jej matka Jane nie potrafiła sobie z tym poradzić. Czasem Ramona płakała, co dla dziecka w jej wieku było ważną okazją do zmierzenia się z trudnymi emocjami. Jej matka wielokrotnie próbowała złagodzić uczucia córki, komentując: Jutro pójdę do szkoły i dowiem się, kim są te niedobre dzieci. Nie mogę znieść, że jest ci tak źle. Nakażę pedagogowi, żeby natychmiast się tym zajął.
– Czy mogłabyś pozwolić córce na jej uczucia, bez potrzeby racjonalizowania lub zmieniania ich? – zasugerowałam Jane w trakcie naszej rozmowy. – Boli cię to, że została odrzucona, ponieważ utożsamiasz odrzucenie z bezwartościowością. A gdybyś przestała to odnosić do siebie? Być może mogłabyś jej wtedy przekazać, że rówieśnicy mogą ją czasem odrzucać, ale to nie ma nic wspólnego z jej wartością. Nie wszyscy będą dla nas mili i niektórzy mogą nas nawet nie znosić. Nikt nie musi nas lubić. Inni ludzie mają wszelkie prawo do własnych przekonań, uczuć i opinii na nasz temat. Nie mamy kontroli nad ich zachowaniem.
– Ale przecież to ją rani! – zaprotestowała Jane.
– Oczywiście, że tak – zgodziłam się. – A ty próbujesz jej pomóc uniknąć tego bólu, ponieważ uważasz, że ma związek z jej wartością. Tymczasem jej uczucia wynikają z przekonania, że będzie wartościową osobą tylko wtedy, gdy inni będą ją doceniać, a to nie ma nic wspólnego z prawdą.
Jesteśmy w błędzie, gdy próbujemy zadbać o to, żeby nasze dzieci dostosowały się do innych. Zrobilibyśmy im znacznie większą przysługę, gdybyśmy nauczyli je stawiać wyraźne granice w kontakcie z osobami, które są dla nich niemiłe. Powinniśmy nauczyć dzieci rozpoznawać w ludziach cechy, które z nimi nie harmonizują, zamiast skłaniać je do rozwinięcia określonych cech tylko po to, żeby się do kogoś dopasować. Czyż większość dorosłych nie ma właśnie problemu ze stawianiem granic i unikaniem ludzi, którzy źle ich traktują i nie szanują? Owszem uczymy dzieci nawiązywania kontaktów społecznych, a jednak nie dajemy im narzędzi, które pomogłyby im budować zdrowe relacje. Jane nie mogła uwierzyć, że w dużej mierze przyczyniła się do cierpienia swojej córki.
– Myślałam, że robię dobrze, zachęcając ją do nawiązywania przyjaźni i bycia częścią grupy – powiedziała. – Sądziłam, że to ją uszczęśliwi. Teraz, gdy dałaś mi do zrozumienia, że to niszczy wewnętrzne ja Ramony, mogę uwolnić ją i samą siebie od tego ciężkiego brzemienia, jakie na nas nałożyłam.
W końcu obie zrozumiały, że przyjaciele nie decydują o naszej wartości, a gdy pozwalamy sobie odczuwać swoje odczucia, stajemy się coraz silniejsi i odważniejsi, a także lepiej radzimy sobie zarówno ze wzlotami, jak i upadkami w życiu. Zamiast próbować „naprawić” trudną sytuację, matka pomogła córce stawić jej czoła. W rezultacie Ramona zaczęła rozwijać stanowczość i siłę, dzięki którym stopniowo przestała uzależniać swoje poczucie własnej wartości i tożsamości od aprobaty przyjaciół.
Dzieci – nauczyciele szczęścia
Żeby zrozumieć, czym jest prawdziwe szczęście, wystarczy obserwować małe dzieci – są mistrzami w ucieleśnianiu radości życia, chociaż w ogóle za nią nie gonią. Pozwól im pobawić się na podwórku, a natychmiast odkryją jakieś zupełnie zwyczajne aspekty natury, którymi będą się cieszyć. Fascynuje ich błoto, intrygują wiewiórki, a takie rzeczy jak patyki, żołędzie czy kamienie mogą zaabsorbować ich uwagę na wiele godzin. Dzieci w mgnieniu oka potrafią poczuć radość. W trakcie ulewy delektują się przemoknięciem, a kiedy jest gorąco i duszno, rozkoszują się lepkością. Wykonując daną czynność, nie zastanawiają się nad tym, jaki osiągną w tym sukces. Biorą życie takim, jakie jest i nie narzekają, gdy nie układa się zgodnie z ich „planem”. Do czwartego lub piątego roku życia dziecko jest w stanie doświadczać czystej błogości istnienia. Nie sądzę, żeby większość dorosłych miała dostęp do tego odczucia, w takim stopniu, jak małe dzieci. To właśnie dlatego, między innymi, nazywam małe dzieci naszymi najwspanialszymi nauczycielami. Jeśli tylko się na to otworzymy, mogą zaprowadzić nas z powrotem do tego, co kiedyś utraciliśmy.
Małe dzieci są jeszcze nieskażone przez kulturę, więc nie szukają szczęścia poza sobą. Nie odkładają go też na później, aż będą bogate, szczupłe, ładne lub znajdą się we „właściwych” kręgach społecznych. Nie obciąża ich poczucie winy z powodu przeszłości ani obawy czy fantazje związane z przyszłością, więc doświadczają życia dokładnie takim, jakie jest, bez potrzeby nazywania, czy oceniania swoich doświadczeń. Płaczą, kiedy chcą płakać i śpiewają, gdy przyjdzie im na to ochota. A kiedy są gotowe przestać płakać lub śpiewać, po prostu przestają to robić.
Ciągłe „robienie” jest znakiem rozpoznawczym dorosłości, podczas gdy „bycie” jest domeną dzieciństwa. Całkowite poddanie się rzeczywistości pozwala małemu dziecku doświadczać wolności, eksplorować otaczającą rzeczywistość i ryzykować. Czyż nie są to właśnie te cechy, jakie chcemy widzieć w swoich dzieciach, gdy dorosną? Aby dzieci mogły rozwinąć swoje naturalne umiejętności, musimy pozwolić im robić to, co robią najlepiej, czyli po prostu BYĆ SOBĄ. Gdy zejdziemy im z drogi, w naturalny sposób rozbudzą w sobie pragnienie osiągnięć. Nie potrzebują do tego ciągłego napominania z naszej strony.
Koniec pogoni za szczęściem. Branie życie takim, jakie jest, oznacza, że:
• Przestanę oczekiwać, żeby to, czego doświadczam, było inne niż jest.
• Przestanę wymagać, żeby dana sytuacja mnie uszczęśliwiała, a zamiast tego otworzę się na rozwój.
• Przestanę skupiać się na tym, czego nie otrzymałem i zastanowię się nad tym, czym chcę się dzielić.
• Przestanę interpretować doświadczenia w oparciu o rezultaty i zacznę skupiać się na procesie.
• Oprę się pokusie oceniania życia lub samego siebie i zamiast tego zaakceptuję wszelkie niedoskonałości.