Bez kontroli

Przedmowa

 Nieczęsto pojawia się książka, która zrywa z powszechnie przyjętymi sposobami postępowania i prowokuje do całkowicie nowego spojrzenia — szczególnie, kiedy trafia w samo sedno — dosłownie „do naszego domu”. Dla wielu z nas, jeśli nie dla większości, jej treść będzie czymś zdecydowanie nowym. Niektórzy czytając ją doświadczą szoku, podobnego jak przy uderzeniu w głowę przy gwałtownym hamowaniu samochodu. Dla innych będzie ona potwierdzeniem sposobu, w jaki już wychowują dzieci, dostarczając im wielu wglądów i wsparcia, których nie mogli znaleźć gdzie indziej.

Wielu osobom takim jak ja, które mają już dorosłe dzieci, nasunie się pytanie — dlaczego nie było tej książki, gdy moje dzieci były małe? No cóż, byliśmy po prostu nieświadomi wielu rzeczy, którymi dzieli się z nami dr. Shefali Tsabary w swojej książce. Choć z pewnością kochaliśmy nasze dzieci i postępowaliśmy najlepiej jak potrafiliśmy, stosowane przez nas metody opierały się na modelu rodzicielstwa, jakiego sami doświadczyliśmy w dzieciństwie. W konsekwencji, tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia jak wychowywać nasze dzieci inaczej – w łagodniejszy i bardziej świadomy sposób, który pozwoliłby im stać się w przyszłości bardziej pewnymi siebie, szczęśliwymi i odpowiedzialnymi dorosłymi.

Przychodzą mi na myśl słowa piosenki ze ścieżki dźwiękowej do filmu Jesus Christ Super StarCzy możemy zacząć jeszcze raz, proszę? I dobrą wiadomością jest, że — Tak! Możemy — jako obecni rodzice czy wszyscy ci, którzy mają do czynienia z opieką nad dziećmi.

Kiedy zdamy sobie sprawę jak od dawien dawna funkcjonowały społeczeństwa, odkryjemy, że większość z tego, co wcześniej powszechnie akceptowano jako sprawdzone sposoby, (bo „tak się robiło”), w obecnym czasie zwiększonej wolności, świadomości i zrozumienia już nam nie służy. Poważne trudności w instytucjach społecznych będące wynikiem przełomowych zmian, przez które przechodzimy widać na każdym kroku — nie tylko w naszych rodzinach i u naszych dzieci. Do tej pory żyliśmy głównie w społeczeństwie patriarchalnym, co odzwierciedlone jest w strukturach i metodach działania wszystkich głównych instytucji. Ten model „sprawowania władzy” był skuteczny, ponieważ do niedawna większość z nas wierzyła, że bez narzuconego posłuszeństwa — kontroli — wszystko po prostu by się rozpadło i zapanowałby chaos.

Jednak teraz to się zmienia. Jesteśmy w samym środku ważnej przemiany świata opartego na modelu sprawowania władzy nad innymi, w świat, w którym istnieje uniwersalna równość i wzajemny szacunek. Zatem więc, ona dosięgnie i nas… i dotknie dokładnie tam, gdzie na co dzień żyjemy i funkcjonujemy – naszego życia rodzinnego, a szczególnie tego, jak odnosimy się do naszych dzieci jako ich rodzice.

Dr. Shefali zaprasza nas, a wręcz nalega, abyśmy porzucili dotychczasowy, uwarunkowany sposób podejścia do naszych dzieci z pozycji rodzicielskiej „władzy” i zaczęli je szanować, starając się wykorzystać ten święty związek do nawiązania kontaktu z tym, co najcenniejsze i najwartościowsze w nich i w nas. Aby tego dokonać, będziemy musieli najpierw zająć się naszymi własnymi zranieniami z okresu dzieciństwa, dzięki czemu otrzymamy szansę uzdrowienia podczas wychowywania własnych dzieci z większą świadomością.

Miejmy odwagę zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest rodzicielstwo, będąc otwartymi na to, że również dzieci wychowują nas, i że czegoś się od nich uczymy. Stańmy się ich najbardziej kochającymi szafarzami, tak, by rozwinęły w sobie samowystarczalność, wspięły na moralne wyżyny oraz pokonały najtrudniejsze progi życia z wiarą i sukcesem. Nasze dzieci nie pochodzą z naszych ziaren, ale są ziarnami Boga. My tylko otrzymaliśmy możliwość i zaszczyt być ich niestrudzonym ogrodnikiem, mogącym podlewać, pielić, nawozić, doceniać i dbać z wdzięcznością, aż roślina stanie się krzepka i silna. Większość z nas zna biblijne powiedzenie – Poznacie ich po owocach (Mt 7, 15-20). No cóż, podobna metafora mogłaby brzmieć – Nas, rodziców, poznają po ogrodzie, który uprawiamy.

O, właśnie usłyszałam komentarz mojego Szefa Redakcji — Już wystarczy. Nie zdradzaj wszystkiego co jest w tej książce!

Constance Kellough
Wydawnictwo Namaste

I

Dlaczego karanie nie działa

Jeśli wychowujemy dzieci z przekonaniem, że karanie i wymuszanie posłuchu jest nieodzowną częścią naszej roli jako rodzica, to zakładamy, że one są z natury niezdyscyplinowane i wymagają poddania ich procesowi ucywilizowania.

Moja córka po prostu mnie nie słucha — skarży się pewna matka. Cokolwiek powiem, czuję jakbym mówiła do ściany. Odrabianie lekcji jest koszmarem. Jakiekolwiek obowiązki to nieustanna wojna i pasmo konfliktów, a wszystko jest ciągłą szarpaniną.
Co pani zrobiła ostatnim razem, kiedy znalazła się w takiej sytuacji? — pytam.
Najpierw na nią nakrzyczałam. Potem zagroziłam odebraniem niektórych przywilejów.
Na przykład?
Zamiast odrabiać lekcje, córka cały wieczór grała w gry komputerowe, więc zabrałam jej telefon na dwa tygodnie.
I co było później?
— Rozpętało się piekło! Krzyczała, mówiąc, że mnie nienawidzi i nie chce ze mną nigdy więcej rozmawiać. Potem zmarnowała kolejne dwie godziny płacząc w swoim pokoju. Kończą mi się pomysły, co jeszcze mogłabym jej zabrać, ale to wszystko i tak na nic. Czy to nie brzmi znajomo?

Który z rodziców nie groził swoim dzieciom z jakiegoś powodu? Kiedy są pyskate, zabraniamy im oglądać telewizję. Kiedy robią miny, nie pozwalamy im wyjść na podwórko. Jeśli nie przyniosą dobrego świadectwa, wycofujemy się z obiecanej podróży do Disneylandu. Jeśli nie posprzątają pokoju, odbieramy im komórkę.

Uwięzieni w błędnym kole — Jeżeli ty nie… , to wtedy ja… Wypalamy się, próbując kontrolować i dyscyplinować nasze dzieci. W relacjach z dziećmi większość rodziców znajduje się w swoistym i niekończącym się systemie pewnego rodzaju wymiany korzyści. Ja takie podejście do wychowania nazywam typem: strażnik — więzień, w którym od rodzica — strażnika wymaga się, aby z uwagą monitorował postępowanie dziecka. Dziecko w roli więźnia robi coś dobrego lub złego. Rodzic — strażnik przyznaje albo nagrodę, albo karę. Wkrótce więzień oraz jego zachowania stają się zależne od kontroli strażnika.

Niestety taki system kar i nagród osłabia możliwości dziecka w uczeniu się samodyscypliny i działa niekorzystnie na jego własny wrodzony potencjał samokształcenia. Stając się tylko marionetką, której zachowania są w pełni uzależnione od woli strażnika, dziecko uczy się bardziej polegania na zewnętrznej motywacji, niż podążania za własnym wewnętrznym głosem. Wraz z upływem lat staje się coraz mniej jasne, kto jest strażnikiem, a kto więźniem, ponieważ obie strony dręczą się nawzajem w paśmie niekończących się manipulacji.

Odgrywanie funkcji strażnika nie jest przyjemne dla żadnego rodzica. Nieraz pytam rodziców, czy podoba im się ta rola, na co natychmiast odpowiadają — Oczywiście, że nie. Jednak, gdy wskazuję, jak faktycznie się zachowują i sugeruję, aby dali temu kres, spoglądają na mnie jak na kosmitę.

Mówię im — Trzymanie dziecka krótko przez zabieranie telefonu, karanie, wrzaski czy klapsy tylko potęguje problem zamiast go rozwiązywać. Macie właśnie przed oczami dowód, że dyscyplinowanie nie przynosi efektu. Gdyby było skuteczne, dziecko nie zachowywałoby się w taki sposób nigdy więcej.

Czy znajdzie się ktoś, kto nie wierzy, że musimy karać nasze dzieci? Ja też przez wiele lat wierzyłam w sens trzymania w ryzach i wymuszania posłuchu. Krzyczałam, próbowałam ograniczać pewne przyjemności i groziłam. Byłam przekonana, że właśnie tego oczekuje się ode mnie jako rodzica.

Kiedy więc teraz sugeruję rodzicom, że karanie jest nie tylko niepotrzebne, ale wręcz wzmacnia złe zachowanie, które oni próbują korygować — traktują to tak, jakbym prosiła ich o rezygnację z fundamentalnych ludzkich praw. Co pani ma na myśli? — dopytują się oburzeni. Jak to nie dyscyplinować dzieci? One niczego nie zrobią, jeśli ich nie postraszę albo nie ukarzę.

Słysząc niemal panikę w ich głosie, uświadamiam sobie jak mocno tkwimy w przekonaniu, że karanie i wymuszanie posłuchu jest podstawą wychowania. Dostrzegam też konsekwencje takiego podejścia, w tym sensie, że dziecko rzeczywiście niczego nie zrobi, jeśli mu się nie pogrozi lub nie przekupi, ponieważ staje się uzależnione od nieustannej kontroli i manipulacji. Jeśli wychowujemy dzieci z przekonaniem, że karanie jest nieodzowną częścią naszej roli jako rodzica, to zakładamy, że dzieci są z natury niezdyscyplinowane i wymagają poddania ich procesowi ucywilizowania.

Jak na ironię, te dzieci, które poddawane były najbardziej surowej dyscyplinie, często są tymi, które w późniejszym czasie najmniej potrafią same zarządzać swoim życiem. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiając się nad tym, dajemy się przekonać, że dzieci pozbawione dyscypliny stają się nieokiełznane i prawie okaleczone na przyszłość. Na wszystkie ich złe zachowania patrzymy właśnie przez taki pryzmat. Ja zaś sugeruję coś zupełnie odwrotnego. To, co uważamy za „dyscyplinę” i wymuszanie posłuchu jest krzywdzące oraz uniemożliwia wywołanie takiego zachowania, jakiego rzeczywiście pragną rodzice u swoich dzieci.

Pierwotnie słowo „dyscyplina” miało dobroczynne i pozytywne znaczenie — kojarzono je z edukacją oraz zdrowym treningiem. Jednak, jeśli dziś zapytać o dyscyplinę któregokolwiek z rodziców, on od razu zakłada, że mówi się o strategii kontrolowania zachowań dziecka — strategii, która kręci się wokół wywierania wpływu na dziecko zgodnie z wolą rodzica. W rzeczywistości rodzice rozważają pytanie — Co takiego, czym dziecko szczególnie się cieszy, mogę mu odebrać, aby dotarł do niego mój komunikat? Nie przychodzi im do głowy, żeby się zastanowić, czy to, co im zabierają w jakikolwiek sposób związane jest z jego zachowaniem. Rodzic uważa, że pozbawienie dziecka tego szczególnie ulubionego przedmiotu czy przywileju wstrząśnie nim na tyle, żeby pozyskać jego uwagę i posłuch.

Aby zrozumieć jak bezsensowne jest takie podejście, przenieśmy to na poziom dorosłych. Wyobraźmy sobie takie sytuacje. Po tym jak postanowiłaś przejść na dietę, twój małżonek przyłapuje cię na oszustwie z torbą pełną pączków, po czym odbiera ci kluczyki do auta, aby zapobiec ponownemu wyjściu do cukierni. Jak się czujesz?

Albo spóźniasz się na umówione spotkanie z przyjaciółką w porze obiadu, wobec tego ona żąda, abyś oddała jej swoją ulubioną część biżuterii? I znów pytam — jak się czujesz? Sądzę, że możemy przyznać, iż takie zachowania nie sprzyjają budowaniu ani dobrego małżeństwa, ani silnej przyjaźni, nie mówiąc już o powstrzymaniu cię przed jedzeniem pączków czy skłonieniem do punktualności. No cóż, większość tego, co my nazywamy „dyscypliną” jest dla naszych dzieci tak samo niedorzeczne — i tak samo głęboko obraźliwe.

Zapytajcie samych siebie, jaki to ma rzeczywiście związek:
Jeśli schudniesz, pojedziemy do parku rozrywki Universal Studios.
Jeśli dołączysz do drużyny pływackiej, możesz zostać na noc u przyjaciół.
Jeśli otrzymasz ocenę celującą, możesz pójść z babcią do kina.
Jeśli natychmiast nie odrobisz zadania, nie kupię ci nowych butów.
Jeśli nie będziesz się do mnie odnosić z szacunkiem, odbiorę ci telefon.
Jeśli nie przestaniesz kłamać, zabronię ci na trzy tygodnie wychodzenia z domu.
Rodzice nieraz przyznają — No tak, łapię się na tym, że grożę dzieciom bez żadnego zastanowienia. Kiedy poniosą mnie nerwy, słowa same cisną się na usta. A jak już je wypowiem, muszę się ich trzymać, bo w przeciwnym razie dziecko pomyśli, że nie mówię poważnie — a dopiero wtedy rozpęta się piekło.

Odpowiadam na to — Być może na chwilę coś się poprawi. Ale czy ta metoda przynosi trwałą zmianę? Każdy rodzic, któremu zadałam to pytanie, przyznaje — Nie, nigdy. Jedna z osób zwierzyła się — Zrozumiałam to dopiero wtedy, kiedy moja najstarsza córka miała cztery lata. Byłam wtedy u kresu wytrzymałości. Pomyślałam jednak — to nie musi tak wyglądać. Przecież dzieci to istoty z natury dobre! Dziś córka ma 11 lat i od tamtej pory nigdy nie widziała, nie słyszała i nie doświadczyła szantażu, gróźb czy karania z mojej strony.

To oczywiste, że postawa wyrażająca dominację i metodę silnej ręki nie prowadzi do niczego dobrego. Badania potwierdziły, że techniki dopuszczające karanie i dyscyplinę przynoszą szkodliwe konsekwencje, mogące odbijać się echem przez bardzo długi czas (jeśli nie przez całe życie). Kiedykolwiek o tym mówię, niejeden rodzic tłumaczy — Ale przecież ja byłem karany w dzieciństwie i ojciec wprowadzał mnie w życie nie szczędząc twardych metod, a mimo to wyrosłem na porządnego człowieka.

Nie wdaję się w polemikę, czy rodzic naprawdę jest „porządnym człowiekiem”. Zrozumiałam jednak, że tego typu dyskusja nie prowadzi do sedna sprawy. Zamiast tego pytam — No dobrze, ale jak się czułeś, kiedy jako dziecko byłeś karany lub wymierzano ci lanie?

Jeśli rodzic jest szczery zawsze odpowie — Nienawidziłem tego. Sporo płakałem. To mnie przerażało. Nienawidziłem siebie. Po prostu chciałem uciec.

Więc go pytam — To dlaczego ty stosujesz kary? Przewidywalna odpowiedź brzmi — Bo chcę, żeby dzieci czegoś się nauczyły. W jaki sposób miałyby to zrobić, jeśli im w tym nie „pomogę”?

Jeśli naszym celem rzeczywiście jest edukacja dziecka, to jak już wspomniałam, karanie jest podstawowym wrogiem tego procesu. Wbrew temu, w co wierzy większość ludzi, dyscyplina i wychowanie nie są synonimami — to wręcz dwa oddzielne światy. Aby to zilustrować, przywołaj w pamięci jak się czułeś, kiedy odesłano cię do pokoju, twój ulubiony program telewizyjny został wyłączony, miałeś „szlaban” i nie mogłeś widywać się z przyjaciółmi, nawrzeszczano na ciebie, albo dostałeś lanie. Czy dobrze się wtedy czułeś? Czy to w jakikolwiek sposób nauczyło cię czegoś? Nie… nauczyłeś się tylko tego, że rodzice są szefami i lepiej ich nie wkurzać. Prawdopodobnie dowiedziałeś się także, że rodzice traktują innych dorosłych, współpracowników, a może nawet zwierzęta z większym szacunkiem niż ciebie.

Ponieważ wygląda na to, że karanie i wymuszanie posłuchu jest często związane z kaprysem rodzica, bardziej niż z jego rozsądnym działaniem, takie sytuacje zawsze wywołują w dzieciach rozżalenie. Chociaż będą spełniać nasze żądania, bo je do tego zmuszamy, wewnętrznie narasta w nich opór, nie tylko w stosunku do tego, o co je prosimy, ale również do nas, jako tych, którzy rozkazują. Sprzeciw dzieci lub w najlepszym razie ich niechęć, wzmaga jeszcze potrzebę rodzicielskiej kontroli. Tworzy się zamknięte koło. Rodzice skupiają całą uwagę na dziecku, wierząc, że im bardziej są surowi, tymbardziej ono zastosuje się do zasad. Zaś dziecięcy opór staje się emocjonalnym utrapieniem oraz przeszkodą w procesie edukacji i rozwoju, a przede wszystkim barierą w relacjach pomiędzy rodzicami i dzieckiem. Owszem, zachowanie dziecka może się zmienić i dostosować, ale nie jego serce. Ono po prostu nigdy tego nie zaakceptuje.

II

Świat, który specjalizuje się w kontrolowaniu

Wzorce zachowań, których jesteśmy świadkami w dzieciństwie, stają się szablonem naszego własnego sposobu wychowywania.

Totalna klapa. Najgorsza ze wszystkich dotąd. Krzyk, tupot stóp, drzwi, które trzasnęły z hukiem. Kobieta miała ochotę krzyczeć. Albo uciec. Dlaczego jej córka nie mogła po prostu zrobić tego, co jej kazała? To dziecko było niemożliwe.

Zawsze było tak samo. Wszędzie porozrzucane zabawki. Czy już godzinę temu (i jeszcze kilka razy później) nie kazała córce, żeby je pozbierała? Niestety wciąż nie było posprzątane — a za kwadrans na obiedzie mieli pojawić się goście. W kuchni czekało wiele rzeczy do zrobienia, a teraz do tego wszystkiego jeszcze salon do sprzątania. Matka była bliska obłędu. Chwytając w locie zabawki i rzucając je ze złością do pudełka, wrzeszczała — Wstrętna dziewucha! Dlaczego ty nigdy nie słuchasz?! Dlaczego zawsze musisz być taka niedobra?!

Czteroletnia dziewczynka obserwowała matkę, która wymachiwała rękami i robiła straszne miny. Patrzyła na nią, rzucającą zabawkami i mówiącą tak, jakby była naprawdę bardzo, bardzo zła. Dziecko słyszało górnolotne i dziwne słowa: „odpowiedzialność”, „kara”, „dyscyplina”. Co one oznaczają? Nie rozumiała. Była po prostu przerażona. Tak bardzo, że czuła, że zaraz się posiusia. Jednak to rozwścieczyłoby Mamusię jeszcze bardziej, więc nieustannie powtarzała sobie jak mantrę — Siusiu nie. Siusiu stój. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy…

Kiedy Mamusia znów stanie się szczęśliwą Mamusią? Kiedy chmury się rozstąpią? Mała dziewczynka nie znosiła, kiedy nadciągały ciemne chmury. Tak często ostatnio się pojawiały i to zawsze była jej wina.

Czy widzisz siebie w tej matce? Ja siebie dostrzegam, bo byłam tą matką, a moja córka była tym dzieckiem. A może… to ja byłam dzieckiem?

Zestaw ze sobą napięty grafik, córkę, której plan dnia był zupełnie inny niż mój, gości, którzy właśnie są w drodze, a do tego dołóż jeszcze moją potrzebę, żeby nad wszystkim panować — tego już było za wiele. Wybuchłam, wyładowując złość na córce i obwiniając ją za mój stres. Skoro chciała być nieposłuszna, wszystko mogło się zdarzyć. W końcu, czyż to nie moje święte prawo, a nawet obowiązek jako rodzica, żeby ją dyscyplinować?

Im bardziej wmawiałam sobie, że córka „zasługuje” na karę, tym bardziej wiedziałam, że moja reakcja na zabawki porozrzucane po całej podłodze była nieadekwatna i miała więcej wspólnego z moją potrzebą kontrolowania, niż z jej zachowaniem. Czułam się bardzo źle, wyładowując się na niej i obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie będę taka niedobra. Aż do następnego razu, gdy znowu zrobiła coś, co wyprowadziło mnie z równowagi… no właśnie, i znowu nie mogłam się powstrzymać.

Powtórzę jeszcze raz, jeśli mogło się wydawać, że tracę kontrolę nad dzieckiem, to w istocie ja traciłam kontrolę… nad sobą. Ciężar w klatce piersiowej, ucisk w gardle i zaciśnięte szczęki wskazywały, że zaraz z uprzejmej mamy przemienię się w rozszalałego tyrana. Zanim zostałam rodzicem, nigdy nie posądzałam siebie, że jestem zdolna do takich napadów złości. W jednej sekundzie doprowadzona do furii i w następnej odczuwająca mdłości z powodu cierpienia, jakie zadaję swojemu dziecku — sama byłam zaskoczona rozmiarami własnego gniewu.

Jako psycholog i terapeutka odkrywam, że podobnie jak ja, również moi klienci mają skłonności do uzależnienia się od kontroli. Jeśli coś nie idzie po naszej myśli albo wyjdzie poza pewne ramy, tracimy równowagę. Oczywiście później, zwykle jest nam bardzo przykro. Bywamy zakłopotani i jesteśmy szczerze zażenowani swoją złością, demonstracją siły czy wpędzaniem w poczucie winy.

Jednak, gdy nasze dzieci nie robią tego, czego oczekujemy, nie znamy innego sposobu nakłonienia ich do działania. To jakby wrzucić emocje do miksera, bez kontroli nad prędkością jego obrotów. Kiedy w taki sposób sama doświadczałam utraty kontroli, czułam jakbym znajdowała się w kapsule czasu, przenoszącej mnie w okres mojego dzieciństwa. Nagle ja sama znów miałam cztery lata, tupałam nogami, wrzeszczałam i złościłam się, żeby było po mojemu. Powodem, dla którego dawałam tak intensywny upust emocjom względem mojej córki było więc to, że obecna sytuacja przywoływała emocje z mojej przeszłości.

Dobrze pamiętam sytuacje z własnego dzieciństwa, kiedy goście mieli zjawić się na obiedzie, a moja mama była w stanie totalnej paniki. Tamte emocje, przyczajone tuż pod powierzchnią pozornego, „dobrego wychowania”, nagle gwałtownie ożywały wobec mojej córki, podkopując mój zdrowy rozsądek i przejmując panowanie nad rozumem. Wzorce zachowań, których byliśmy świadkami w dzieciństwie, stają się szablonem naszego własnego sposobu wychowywania. Uczucia jakie wywoływali w nas nasi rodzice, nadal w nas są oraz stają się pryzmatem, przez który postrzegamy i interpretujemy zachowania naszych dzieci. Innymi słowy, większość z tego, jak kontaktujemy się i komunikujemy z naszymi dziećmi jest podyktowana tym, co często określa się jako „podświadomość”.

Do pewnego stopnia wszyscy jesteśmy niewolnikami własnej przeszłości, a nasze dzieci mają klucz, żeby ją przywołać. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy wydaje się, że pewne szczególne wydarzenia, które wbiły się nam w pamięć dawno odeszły w zapomnienie. Jednak one ciągle egzystują w nas na podświadomym poziomie aż do momentu ich rozpoznania i przetworzenia emocji, które im towarzyszą. Pewnie nikt nie będzie zdumiony, gdy powiem, że w mojej praktyce jako terapeuta często spotykam zarówno mężczyzn, jak i kobiety w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat, którzy nadal są emocjonalnie uwięzieni w dzieciństwie, niezdolni, by uciec od echa wściekłości własnych rodziców, od stłamszenia, zaniedbania czy rodzicielskiej kontroli.

Każdy konflikt w naszym obecnym życiu, czy to z dziećmi, współmałżonkiem, czy z innymi dorosłymi jest w pewnym sensie odtwarzaniem sytuacji z naszego dzieciństwa. Każda dzisiejsza relacja czy interakcja z innymi, oparta jest na naszej własnej matrycy zachowań z tamtego okresu. Innymi słowy, nie ma tu żadnych dorosłych. Wszyscy jesteśmy dziećmi, odgrywającymi pewne role z przeszłości. Gdy mowa o wychowaniu, jesteśmy pod wieloma względami „starymi” dziećmi, wychowującymi „nowe” dzieci (dziećmi, które wychowują dzieci).

Janet jest doskonałym przykładem tego, o czym piszę. Od dłuższego czasu źle działo się w jej relacjach z dziesięcioletnim synem. Za każdym razem, gdy wchodziła do jego pokoju, czuła narastające napięcie, obawiając się konfliktu, o którym wiedziała, że niemal na pewno nastąpi. Analizując to uczucie w czasie terapii, zdała sobie sprawę, że doświadcza tej samej bezsilności, jaką odczuwała w stosunku do ojca, który regularnie wymierzał jej klapsy, gdy była mała. Choć minęło wiele lat, teraz porywcza, a momentami nawet agresywna natura jej syna, wyzwalała w niej te same nierozwiązane emocje z przeszłości.

Nie uświadamiając sobie tego, Janet reagowała na chłopca dokładnie tak, jakby to był jej ojciec. To wyjaśnia, dlaczego tak natychmiastowo przyjmowała obronną pozycję. Jej niemal codzienne zmagania z synem służyły tylko temu, aby utwierdzić ją w przekonaniu, że jej dziecko jest tyranem — wizerunkiem mężczyzny, który miał więcej wspólnego z jej ojcem, niż synem. Zatem, kiedy sama zaczęła przygotowywać do życia własne dziecko, przejęła wzór wychowania ustanowiony dekady temu przez jej własnych rodziców.

Dzieci, które w dzieciństwie były zdominowane, to albo same stają się apodyktycznymi dorosłymi, albo pozwalają innym górować nad sobą. Dlatego, od pokoleń panuje przekonanie o prawie rodzica do dominacji i kontroli — szczególnie o prawie ojca do „decydowania” za rodzinę, co często nazywano „patriarchatem”. Jedna z klientek w wieku około czterdziestu lat relacjonuje — Kiedy byłam młodą dziewczyną, mama nieraz mawiała: „Twój ojciec jest Panem i Władcą w tym domu”. Mój brat i ja wierzyliśmy jej. Surowe spojrzenie ojca gwarantowało naszą uległość wobec zasad, jakie on uważał za słuszne. Delikatny policzek dziecka nie musiał przyjąć zbyt wielu razów, aby dotarł do niego stosowny komunikat. Już nawet zaciśnięta szczęka ojca była wystarczającym sygnałem, przypominającym gdzie jest moje miejsce w szeregu. Kolejną ulubioną maksymą w naszym domu było znane powiedzenie: „Dzieci i ryby głosu nie mają”. Dla mnie, relacja rodzic — dziecko wyrażała bardzo klarownie — albo jesteś posłuszna, albo popamiętasz. Nikt nie brał pod uwagę tego, co ja uważam i czuję, nawet ja sama. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że przeżyłam większość życia nieświadoma, że mam jakikolwiek wybór. Obwinianie kogoś lub czegoś „gdzieś tam”, na zewnątrz, stało się tak odruchowe jak oddychanie.

Całe pokolenia ludzi na świecie zgadzają się z takim podejściem do wychowania, które mówi, że z powodu wieku, dojrzałości i doświadczenia to rodzic jest na szczycie piramidy, a dziecko, domyślnie, u jej podstawy. Co oznacza, że to dziecko powinno dopasować się do świata rodzica, a nie odwrotnie. Często słyszę jak ludzie mówią — To są MOJE dzieci i to ja będę decydować, co jest dla nich dobre. Niektórzy uważają wręcz, że ponieważ sprowadziliśmy dzieci na świat, są one naszą własnością, jakby były częścią naszego dobytku. Ten błędny pogląd podsyca przekonanie, że mamy prawo im rozkazywać i usprawiedliwia przymus, manipulację, a nawet kary cielesne. Oczywiście określamy to, jako „edukację” i tworzymy filozofię nazywaną karną „dyscypliną”, kreując wymyślne strategie, techniki i chwyty. Napisano całe tomy na ten temat. Jednak, gdybyśmy mieli wystarczająco dużo odwagi, żeby to przyznać, wszystkie formy „dyscypliny” i wymuszania posłuchu są po prostu zakamuflowanymi napadami złości. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się głębiej, że to, co nazywamy „karaniem”, jest niczym więcej tylko wybuchem gniewu dorosłego skierowanego na dziecko?

Dopóki nie uświadomimy sobie, że wszystkie założenia o wychowywaniu karzącą, ciężką ręką, opierają się na naszym złudnym przekonaniu o wyższości nad własnymi dziećmi, codzienne zmagania, które mają miejsce w naszych domach, klasach, na placach zabaw czy konfliktach rozumianych w szerszym kontekście, nigdy się nie skończą. W rzeczywistości, takie apodyktyczne podejście do wychowania jest w dużej mierze odpowiedzialne za świat, jaki znamy i widzimy dokoła — obojętnie, czy mówimy tu o kobiecie w średnim wieku, która nigdy nie podąża za swoim wewnętrznym głosem, ponieważ jej ojciec uparcie twierdził, że to „on tu rządzi”; dyktaturze, która tyranizuje swoich poddanych; czy o państwach, które dążą do opanowania innych państw na drodze międzynarodowych konfliktów. Podwaliną wszelkich dysfunkcji, doświadczanych przez jednostki, narody czy cały świat jest przekonanie, że ludzie muszą być kontrolowani i dyscyplinowani — przeświadczenie, które przenika do naszego sposobu wychowywania dzieci, bez względu na to, jaką reprezentujemy kulturę lub część świata. Potrzeba dominacji wymusza dyscyplinę, a to właśnie dominacja odpowiedzialna jest za emocjonalne cierpienie, którym od wieków napiętnowany jest ludzki gatunek.

Jeśli popatrzycie na większość pozornie „wielkich” ludzi z przeszłości, to w wielu przypadkach byli oni tyranami żądnymi podbojów. Owa „wielkość” osiągana była zawsze przez kontrolę i dominację, kosztem tych ujarzmionych. Czy mówimy tu o takich indywidualnościach jak Aleksander Wielki czy Napoleon, albo imperiach takich jak Rzym czy Imperium Brytyjskie — wszystko napędzane było potrzebą wyższości, władzy i kontroli.

Większa część świata ocenia czyjąś „wielkość” w kategoriach, które biorą pod uwagę to, jak wielką kontrolę zyskuje przywódca. „Dobrzy” będą wówczas ci obywatele, „dobre” te dzieci i „poprawni” ci wszyscy, którzy się podporządkują. A którzy członkowie społeczeństwa są najbardziej ulegli? Czy to nie wojsko, które funkcjonuje całkowicie w oparciu o rozkazy i stawia dyscyplinę ponad wszystko inne? Zachowanie umundurowanych to złoty wzór dla świata, który specjalizuje się w kontroli.

Raz na jakiś czas pojawia się na świecie przywódca, który radykalnie poprawia życie innych ludzi. I chociaż w historii takich liderów mieliśmy zaledwie kilku — i to w dużych odstępach czasu — to któż z nas nie chciałby, aby jego dziecko wyrosło na naprawdę dobrego człowieka — może nawet wielkiego lidera, człowieka wspierającego pokój, pomyślność i ogólny dobrobyt? Któż z nas nie chciałby, aby jego dziecko stało się samodzielnie myślącą, postępową i światłą jednostką? Kto z nas nie chciałby, aby jego dziecko było prawdziwie sobą, zamiast kimś, kto jest uległy oraz daje sobą łatwo manipulować i być kontrolowanym przez innych?

Mówimy, że chcemy tego dla naszych dzieci, jednak nasze uzależnienie od dyscypliny i wymuszania posłuchu sabotuje dokładnie to, czego dla nich pragniemy. Zbyt duża doza kontrolowania, dopasowywania czy uległości gwarantuje raczej przeciętność i akceptację czegoś przyziemnego albo co gorsza dyktaturę lub tyranię. Pod wieloma względami niektóre części naszego świata mają już za sobą średniowiecze oraz odrodzenie i przeniosły się do bardziej oświeconej ery. Nie zakuwamy ludzi w dyby i nie palimy na stosach, ponieważ mają inne przekonania religijne oraz na ogół nie wierzymy, że choroba jest karą boską. Nasze czasy są o wiele mniej hierarchiczne i bardziej demokratyczne niż epoki, które wcześniej istniały na planecie.

Niemniej jednak pomimo, że dostrzegamy wzrastającą świadomość, związaną z poszanowaniem ludzkiego życia i godziwym traktowaniem ludzkiej istoty oraz wzrastającą troskę o naszą planetę, to tam, gdzie chodzi o wychowywanie dzieci, okazuje się, że większość z nas ciągle tkwi w epoce średniowiecza. Poprzez narzucanie dyscypliny, dzieci na całym świecie codziennie są dyskryminowane i poniżane, często w okrutny sposób i z tragicznymi rezultatami. Zatem czas na zmianę paradygmatu wychowania, wyznającego jako główną zasadę autorytarną dyscyplinę, rządy twardej ręki oraz dominację nad dziećmi, na rzecz wspierania i pomagania im w konstruktywny sposób, który zachęca do budowania własnej, zdrowej samodyscypliny.

III

Czy to aby na pewno dla dobra dziecka?

Należy pamiętać, że dyscyplinowanie i wymuszanie posłuchu skupia się na zachowaniu, a nie na uczuciach, które napędzają to zachowanie — takie podejście niszczy szczytny cel, który staramy się osiągnąć.

Kiedy tu siedzę i myślę o wszystkich chwilach, kiedy czułam się zdruzgotana przez moich rodziców — mówiła do mnie pacjentka — nie mogę wręcz uwierzyć, że w wieku 41 lat, po całej tej wieloletniej pracy, jaką wykonałam, żeby pozbyć się złości, smutku i rozczarowania z powodu tego, jak mnie traktowali, na samą myśl o tym czuję dławienie w gardle, a do oczu wciąż napływają mi łzy. Bez względu na to, ile mam lat i jak wiele się nauczyłam, nadal nie mogę zrozumieć, jak dorosły człowiek może wziąć małe dziecko, które ma nie więcej niż dwa lata, zamknąć je w ciemnej, wilgotnej piwnicy oraz powiedzieć, że zabiorą je robaki za to, że było niegrzeczne, a potem zostawić tam na niewiadomo jak długo. Ojciec miał za nic moje krzyki, kopanie w drzwi i szarpanie klamką. Jedyną odpowiedzią na moje przerażenie był odgłos jego kroków, cichnących, kiedy wychodził na górę.

No cóż, ten ojciec niewątpliwie łudził się, że daje swojemu dziecku wartościową lekcję wychowania. Z pewnością wydawało mu się, że przez wpajanie strachu, będzie mógł utrzymać je w ryzach. Żył w przekonaniu, że rodzice muszą stosować metodę twardej ręki, jeśli mają być skuteczni. Tłumacząc swoje racje dla nawet najbardziej dziwacznych form utrzymywania dyscypliny, rodzice często podkreślają — Robię to dla dobra dziecka. Są zaskoczeni, kiedy zwracam im uwagę, że ŻADNE dziecko nie traktuje krzyku, poniżania czy klapsów, jako czegoś, co jest dla niego dobre. Jedyną rzeczą, którą wyniesie z takiego traktowania jest uraza. Po pewnym czasie ona może przerodzić się w nienawiść do siebie, zmieniając późniejsze życie dziecka w nieprzerwane pasmo dramatów, gdzie cień niskiej samooceny będzie wpływać na jego postrzeganie ludzi i sytuacji, odzwierciedlając tym samym sposób widzenia samego siebie.

Jak więc my, rodzice, możemy stać się aż tak ślepi i tak bardzo pochłonięci własnymi wzorcami, że powodujemy ogromną krzywdę naszym dzieciom? Kiedy jesteśmy przekonani, że coś będzie dla nich dobre, potrafimy kierować się nawet najbardziej ekstremalnymi działaniami, aby przeforsować własne pomysły. To jak bardzo może okazać się to szkodliwe, widać na przykładzie, w którym pewna matka została skazana na karę co najmniej siedemnastu lat więzienia za śmiertelne pobicie swojego syna, a następnie spalenie jego ciała. Sędzia, odczytując wyrok, tłumaczył że powodem „pobicia dziecka ze skutkiem śmiertelnym” była jego „niezdolność do nauczenia się na pamięć” fragmentów świętej księgi, które wyznaczyła mu matka. Mówiąc bezpośrednio do kobiety, kontynuował — Zamykałaś go w domu, żeby oddawał się tylko nauce, która polegała między innymi na „uczeniu się na pamięć wersetów”. Dodał także — powodem pobicia była twoja niedorzeczna opinia, że nie uczył się wystarczająco szybko. Ile innych dzieci dostało lanie, ponieważ w szkole albo w domu za słabo szła im nauka?

Matka tego siedmioletniego chłopca uparcie realizowała pewien podświadomy program, który doprowadził ją do przekonania, że bicie syna jest niezbędne, aby uczył się sumiennie. Przez „program” mam na myśli to wszystko, co naprawdę dzieje się pod powierzchnią zachowań i wypowiedzi. Kreowanie idealnego wizerunku siebie, jako dobrej matki, która wpoiła synowi swoją wiarę sprawił, że straciła kontakt z rzeczywistością związaną z wiekiem dziecka, jego możliwościami zapamiętywania i prawdopodobnie zainteresowaniami.

Terroryzowanie dziecka to straszna rzecz — chyba, że chcesz go nauczyć tego samego… A przecież nieraz zapewniamy siebie, że nigdy byśmy tak nie postąpili. Nie zdajemy sobie sprawy, że nawet te na pozór łagodne formy, w których stosujemy metody kontrolowania naszych dzieci, odnoszą skutek odwrotny od zamierzonego.

Współcześnie pojawia się nowe zjawisko, dotyczące sposobu wywierania posłuchu, nazywane „delikatną“ lub „świadomą“ dyscypliną. Jednak takie określenia to oksymorony, czyli wyrażenia łączące dwa sprzeczne znaczeniowo terminy. Oczywiście, z jednej strony niosą jasną intencję, aby nie czynić dziecku żadnej fizycznej szkody, jednak są zwykle mocno zamaskowanymi strategiami, prowadzącymi do wywołania podobnej uległości jak tradycyjna dyscyplina. Wdraża się je tylko innymi, mniej agresywnymi sposobami. Taki rodzaj dyscyplinowania wywołuje efekt osłabiania wrodzonej chęci dziecka do samoregulacji i samokontroli.

Bez względu na to, jak dobre są nasze intencje, każdy rodzaj narzucania dyscypliny sprawia, że dziecko czuje się atakowane. Dzieci nienawidzą być trzymane w ryzach, jednak nie dlatego, że nie znoszą robić dobrych rzeczy, ale ponieważ groźby, wykręcanie rąk i kary po prostu je poniżają. Mają poczucie, że próbujemy je kontrolować, a ich naturalnie wolny duch czuje się bezradny — jak ktoś, kto został uwięziony za przestępstwo, którego nie popełnił. Kiedykolwiek dajemy im szlaban albo karzemy w jakikolwiek inny sposób, one nie mogą nic poradzić, oprócz tego, żeby się sprzeciwić lub nas zignorować, aby tylko zachować choćby pozory szacunku do samego siebie. Im częściej je kontrolujemy i atakujemy, tym szybciej słowa „nienawidzę dostawać szlaban”, przechodzą w „nienawidzę ciebie, nienawidzę swojego życia, nienawidzę siebie.“

Zmuszanie do posłuszeństwa jest z pewnością bolesne dla wielu rodziców. Szczególnie matki w pewien sposób intuicyjnie wyczuwają, że metoda silnej ręki, w tym klapsy, mają zgubny efekt. To tłumaczy, dlaczego w wielu przypadkach zostawiają to ojcom. Jednak problem polega na tym, że rodzice po prostu nie wiedzą, co innego mogliby zrobić. W postępowaniu wobec dzieci często docierają do granicy zdrowego rozsądku, nawet z zagrożeniem całkowitej jego utraty.

To zadziwiające, że zazwyczaj pierwsza rzecz, którą rodzice wypowiadają w moim gabinecie to — Zaproponuj mi jakieś strategie albo sposoby, aby dziecko mnie słuchało. Jak mam sprawić, żeby było posłuszne? Moje metody są nieskuteczne. Pomóż mi.

To wspaniale, że rodzice pytają, jednak tak postawione pytania nie dotyczą sedna sprawy. To nie jest kwestia tego, w jaki sposób karać, ale jak głębiej rozumieć potrzeby naszych dzieci. Zachowanie dziecka zawsze jest wyrazem jego własnych potrzeb, które dzielą się na dwie kategorie: łączność/więź (ang. connection) i uczenie się. „Poprawianie” (ang. correction) — korygowanie naszych dzieci jako środek wychowawczy różni się diametralnie od łączności i więzi. Takie poprawianie/korygowanie jest, niestety, kojarzone głównie z karą — zwróć uwagę, że więzienia dla nieletnich nazywamy „domami poprawczymi”.

Ponieważ zostaliśmy wytrenowani, aby odczytywać i zwracać uwagę tylko na zachowanie, a nie to, co się za nim kryje, zwykle nabieramy się na powierzchowny obraz postępowania dziecka. Na przykład, kiedy ono mówi — Nienawidzę cię! — rodzic bierze to bezpośrednio do siebie, uznając za osobistą obelgę, co z kolei wyzwala chęć zastosowania reprymendy. Jeśli zamiast tego spojrzy głębiej, odkrywając rzeczywisty powód dziecięcego wybuchu, może dowiedzieć się na przykład, że dziecko jest dręczone i szykanowane w szkole, zaniepokojone zbliżającym się egzaminem lub po prostu rozzłoszczone z powodu niesłusznej kary, która spotkała go nieco wcześniej. Możliwe też, że jest po prostu zmęczone lub głodne.

Zamiast reagować emocjonalnie, rodzic powinien spokojnie rozszyfrować, co kryje się za zachowaniem dziecka i nabrać dystansu do formy i treści dziecięcego wybuchu. Istotne jest, aby pozostał spokojny i nie dał się wyprowadzić z równowagi komentarzami, dzięki czemu będzie mógł łagodnie wybadać prawdziwy problem. Rolą rodzica jest pomóc dziecku, aby samo się uczyło. Ale kto potrafi się uczyć, jeśli musi się bronić, czuje niechęć albo wręcz jawną nienawiść? Ostatnią rzeczą jakiej pragnie dziecko, które tak się czuje, to się uczyć. Wszystko, o czym wtedy myśli, to jak odegrać się na rodzicach — albo jak uciec od nich jak najdalej.

Innymi słowy — dyscyplina kończy się odreagowywaniem. To, co dziecko zaczęło czuć na swój własny temat, odzwierciedla się na zewnątrz w jego dysfunkcyjnym zachowaniu. W ten sposób ona staje się przyczyną tego, co rodzice postrzegają jako bunt. Dyscyplina czy wymuszanie posłuchu po prostu nie osiągają swojego celu. Rzecz więc nie w tym, czy karać ani jak karać, ale czy naprawdę jesteśmy w stanie BYĆ z naszymi dziećmi. Na bazie mojego zawodowego doświadczenia z przykrością stwierdzam, że tylko niewielka garstka rodziców wie, jak to robić.

Wielu rodziców czuje, że są odsunięci od swoich dzieci, jakby byli odizolowani od ich świata. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy dzieci wkraczają w wiek nastoletni, ponieważ właśnie wtedy wyzwalanie się spod skrzydeł rodziców staje się dla nich sprawą pierwszoplanową. W ostatecznym rozrachunku należy wiedzieć i pamiętać, że kiedy straszymy, przekupujemy czy karzemy nasze dzieci, nie jest to bynajmniej dla nich potwierdzeniem, że się o nie troszczymy, albo że interesuje nas to, jaką mają wyciągnąć z tego naukę. Przy ciągłym podkopywaniu poczucia własnej wartości, poprzez nieprzerwane ataki na ich uczciwość, one otrzymują następującą informację — Muszę być bardzo zły, skoro zasługuję na karę. To z kolei przekłada się na pojawiające się uczucie nienawiści do siebie, zwątpienia we własne możliwości, poczucia wstydu lub winy — a więc wszystko to, co zdecydowanie nie stwarza warunków do nauczenia się czegokolwiek.

Jeśli przekazujemy dziecku informację, że jego zachowanie jest ważniejsze od jego uczuć, to tak, jakbyśmy mu mówili — To, co czujesz nie ma znaczenia, a zatem ty sam się nie liczysz. Znaczenie ma tylko to, co przez ciebie ludzie o mnie pomyślą. Rezultatem naszego skupiania się na zachowaniu, a nie na uczuciach jest przerwanie łączności z dzieckiem.

Decydującym punktem, na który chcę zwrócić szczególną uwagę jest to, że nasz związek z dzieckiem ZAWSZE funkcjonuje na poziomie emocji. Często wydaje się, że najważniejsze jest zachowanie, kiedy tak naprawdę chodzi o to, co dziecko czuje w naszej obecności. Jeśli nie pielęgnujemy emocjonalnej więzi między nami a naszymi dziećmi, nigdy nie będziemy w stanie porozumieć się z nimi na płaszczyźnie zachowania. Wyobraźcie sobie, że widzicie dziecko mocno zaangażowane w jakiś rodzaj zabawy, tworzenia, rysowania albo w cokolwiek, co uwielbia robić. Zwróćcie uwagę jak wygląda, kiedy skupia się na tym, co lubi. Czy wygląda tak, jak wtedy, gdy jest przywoływane do porządku? Ponieważ dyscyplina skupia się na zachowaniu, a nie na uczuciach, podkopuje właśnie to, co próbujemy osiągnąć.

Jeśli więc wymuszanie posłuchu nie przynosi pożądanego efektu, jaki jest najlepszy sposób na wychowywanie dzieci? Należy zdać sobie sprawę, że one uczą się tylko wtedy, gdy czują się z nami naprawdę związane, a temu sprzyja spokojna akceptacja i duża otwartość. Jeśli dzieci bywają zranione, przestraszone, rozzłoszczone czy pełne nienawiści, to takie emocje blokują ich naturalną skłonność do uczenia się i przyswajania wiedzy. A nasz udział kończy się tym, że stale ględzimy na te same tematy, niezmiennie powtarzając… pozbieraj zabawki, posprzątaj pokój, odrób lekcje.

Czy ktokolwiek z nas lubi być przywoływany do porządku? Obojętnie, czy to na płaszczyźnie życia prywatnego, czy w pracy, prawdopodobnie nikt z nas nie znosi poddawania się ocenie zwierzchników. Pomyślcie, jak czujecie się w chwili, gdy otrzymujecie pismo z informacją o zbliżającej się kontroli z Urzędu Skarbowego. Dlaczego boimy się wizyty rewidenta, pomimo że skrupulatnie płaciliśmy swoje należności? Nasze obawy wynikają z tego, że zdajemy sobie sprawę, iż urzędnik pojawia się, aby znaleźć jakiś błąd i obwinić nas za to. Na ogół będzie próbował znaleźć jakiekolwiek uchybienia, nawet jeśli nie ma się do czego przyczepić.

I podobnie wszyscy, których to dotyczy nienawidzą, kiedy szef zwołuje tzw. spotkanie „dyscyplinarne”. Spodziewamy się, jak będzie wyglądało i po prostu się obawiamy. Czy akurat w takiej chwili myślimy, jak możemy się rozwinąć jako człowiek, jak efektywniej nauczyć się działać, jak czynić postępy na polu zawodowym? Niestety nie. To, co możemy z siebie wykrzesać to zaledwie usprawiedliwienie, aby chronić samych siebie.

Po otrzymaniu reprymendy opuszczamy gabinet szefa, czując zakłopotanie, jeśli nie upokorzenie. Wszystko wskazuje na to, że nie wrócimy do naszego biurka, aby świętować oddanie dla firmy, a raczej z głową w dół, zanurzymy się na jakiś czas w poczuciu niezrozumienia i potraktowania nas nie fair. No cóż, prawdopodobnie szef nie zdaje sobie sprawy, że nasza miłość do firmy właśnie osłabła. Akcja dyscyplinująca wywołała zgorzknienie, a ostatecznie być może pojawiło się życzenie znalezienia innej pracy, tam gdzie wreszcie mnie docenią.

Kiedy rodzice wychowują dzieci z nastawieniem, że aby te skutecznie się uczyły powinny być dyscyplinowane, wówczas one nie tylko czują się kontrolowane, ale w wielu przypadkach nieudolne. Dzieje się tak dlatego, ponieważ jakikolwiek przejaw dyscypliny nieuchronnie uwypukla, a w konsekwencji wzmacnia każdą słabość, jaką może mieć dziecko. W ten sposób, rodzice nieumyślnie stają się współtwórcami takiego zachowania, które finalnie kończy się karą.

IV

Niech naturalne konsekwencje zrobią swoje

Karanie dziecka wynika z naszego własnego wychowania. Jest dla nas nie do pomyślenia, żeby godzić się, aby dziecko poniosło konsekwencje, które prędzej czy później wyłoniłyby się w naturalny sposób.

Wielu rodziców pyta — Jeśli nie mogę przekupywać dzieci lub ich karać, to jak mam sprawić, aby robiły to czego od nich wymagam? Przecież muszą być jakieś konsekwencje za ich złe zachowanie, prawda? Rzeczywiście muszą — wyjaśniam. Faktem jest, że one są nieodzowne w procesie uczenia się, bycia samodzielnym i odpowiedzialnym. Ale ustalmy jasno, co mamy na myśli mówiąc o konsekwencjach. One są czymś zupełnie innym, niż kara.

Kiedyś rozmawiałam z małym chłopcem. Między innymi powiedział coś takiego — Jeśli nie będę słuchać mamy, poniosę konsekwencje. Kiedy zapytałam, o jaki rodzaj konsekwencji chodzi, odpowiedział — Nie będę mógł wyjść na podwórko i pobawić się z kolegami. Drążyłam temat — Czy ostatnim razem, jak bawiłeś się z kolegami wydarzyło się coś, co spowodowało, że mama zdecydowała, że nie będziesz mógł wyjść znowu? Nie, wszystko było w porządku, ale ona powiedziała, że jej nie słucham. Być może zmieniamy nazewnictwo, którym się posługujemy, mówiąc o „konsekwencjach”, zamiast o „karze”… ale ta mama tak naprawdę nadal stosuje kary. Wygląda na to, że ona nie ma pojęcia, jak pozwolić prawdziwym konsekwencjom wychowywać dziecko w naturalny sposób. Wierzy, że tylko wtedy, gdy ono odczuje skutek swojego zachowania, dotrze do niego zamierzony komunikat.

Należy pamiętać, że gdy wymierzymy dziecku karę, ono nie odczyta poprawnie komunikatu, a jedynie poczuje niechęć. Różnica między tymi dwoma podejściami jest kluczem do procesu wdrażania dziecka do zdrowej samodyscypliny. Nie możemy ot tak, po prostu, zmienić samej terminologii i z tego powodu liczyć na inny rezultat.

Zmianie musi ulec metodologia. Jakkolwiek byśmy tego nie nazwali, czy to „dyscypliną”, czy „konsekwencjami”, jeżeli w dalszym ciągu działanie, o którym mowa, ma charakter karny to jest to kara, choć być może ukryta pod łagodniejszą nazwą … a przecież dzieci i tak odczytują więcej, niż nam się wydaje. Kara nazywana „konsekwencjami” jest nadal karą i nasze dziecko dobrze to czuje i wie.

Jeśli należysz do rodziców, dla których słowo „kara” jest odpychające, prawdopodobnie jesteś zwolennikiem idei „konsekwencji”. Bywa, że nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy pacjent—rodzic zadaje mi pytanie — Jakie konsekwencje powinnam wyciągnąć wobec dziecka za jego zachowanie? Proszę wziąć pod uwagę, że sprawa może dotyczyć nieodrobionego zadania domowego, odmowy zjedzenia posiłku, sprzeciwu co do pójścia spać, bycia aroganckim lub szeregu innych typów zachowania. Pytam wtedy zwykle — Co ma pani na myśli przez „wyciągnięcie konsekwencji”? Pomysł z „wyciąganiem konsekwencji” dowodzi, że nie rozumiemy sedna sprawy. W istocie, konsekwencji nie możemy dobierać, nakładać czy wyciągać wobec kogoś. One nie są czymś, co możemy wybrać, jak gdybyśmy wybierali towar na półkach sklepowych, krążąc od jednego działu do drugiego i wrzucając do koszyka. Konsekwencja jest czymś, co jest automatycznie wbudowane w sytuację, a my w ogóle nie musimy niczego „robić”. Jeśli są chwile, w których rozważamy możliwość wyciągnięcia konsekwencji — co wymaga od nas dodatkowo wymyślenia ich rodzaju — to znak, że weszliśmy w „tryb” karania.

Konsekwencje w swojej istocie są naturalne, co oznacza, że wiążą się bezpośrednio z sytuacją i następują automatycznie. Można by rzec, że są w nią wkomponowane. Rola rodzica polega jedynie na przyzwoleniu, aby naturalne konsekwencje przynosiły swój skutek, a to jest nieraz bardzo trudne.

Karanie dziecka wynika z naszego własnego wychowania. Jest dla nas nie do pomyślenia, żeby godzić się, aby dziecko poniosło konsekwencje, które prędzej czy później wyłoniłyby się w naturalny sposób. Odstąpienie od dyscypliny wymaga bowiem od nas samych nauczenia się sposobu zezwalania, aby naturalnie następujące konsekwencje same korygowały zachowanie dziecka. Podczas, gdy dyscyplina jest czymś, co przynosi efekt odwrotny do zamierzonego, to pozwolenie dziecku na zmierzenie się z naturalnymi konsekwencjami, będącymi wynikiem jego działań, jest doskonałą metodą, aby nauczyło się więcej o sobie samym. Wszystkie zachowania związane są z naturalnymi konsekwencjami — pozytywnymi lub negatywnymi, i albo polepszają jakość naszego życia, albo je komplikują. Należy pozwolić, żeby konsekwencje będące naturalnym wynikiem danego zachowania biegły własnym torem, ale w żadnym wypadku nie mogą zawierać elementów kary, ponieważ one są po prostu niezbędną częścią wspomagającą rozwój dziecka.

Konsekwencje nie obejmują przymusu ani podporządkowania dziecka naszej woli. Powinniśmy zawsze skupiać się na tym, żeby pomagać dzieciom reagować na konsekwencje ich zachowań, dzięki rozwijaniu coraz lepszych umiejętności życiowych na bazie ich własnych zasobów, wspierając je zachętą i wskazówkami. Takie podejście do wychowania wymaga umiejętności rozeznania, jaką rolę ma pełnić rodzic, co często sprawia wiele trudności, ale jest bardzo ważnym aspektem skutecznego przygotowania do życia. Rodzic musi oddalić się na pewną odległość i pozwolić, aby samo życie stało się nauczycielem jego dziecka.

Konsekwencje składają się z przyczyny i skutku. Większość rodziców wierzy, że przekazuje tę informację dzieciom, a prawda jest taka, że niczego takiego nie robią. Zjawisko — przyczyna i skutek — jest fundamentalnym prawem we wszechświecie. Zakłada ono, że wszystkie działania są współzależne — jedno wywołane przez jakieś zjawisko, wprawia w ruch inne. Jedynym powodem, dla którego dzieci nie pojmują samodyscypliny jest fakt, że oba te elementy — przyczyna i skutek — są niezbyt celnie ze sobą zestawiane. Podłożem jest zawsze ingerencja ze strony rodzica.

Aby zilustrować ten wątek, przytoczę pewne przykłady. Wyobraźmy sobie następujące sytuacje. Gdy nalejemy zbyt dużo wody do filiżanki, sprawimy, że ona zacznie się przelewać. To uczy nas, aby następnym razem nie wlewać zbyt dużo płynu. Kiedy dotkniemy gorącego pieca, w efekcie się oparzymy. To uczy nas, aby być uważnym i nie dotykać nagrzanych przedmiotów. Nieostrożna jazda samochodem zwykle kończy się wypadkiem. To uczy nas większej przytomności, gdy siadamy za kierownicą. Nieważne, ile razy ktoś ostrzega nas przed takimi niebezpieczeństwami, naprawdę pojmujemy to dopiero wtedy, gdy doświadczymy ich na własnej skórze. Jednak my próbujemy skrócić czas trwania i rozmiary konsekwencji, które ponosi nasze dziecko. Chcemy roztoczyć nad nim ochronny parasol — na przykład przed rozlaniem wody. Dlatego za każdym razem, gdy nalewa płyn do szklanki, przypominamy mu, aby było ostrożne. Naturalne konsekwencje to najlepsze źródło nauki dla dziecka, pod warunkiem, że rodzic nie chroni go nieustannie przed ich skutkami. Gdy my, rodzice, przebywamy w pewnej odległości, dzieci automatycznie rozwijają samokontrolę, samodzielność oraz poczucie odpowiedzialności.

Jedynym momentem, gdy powinniśmy wtrącić się w działanie naturalnych konsekwencji jest ten, gdy istnieje realne zagrożenie dla zdrowia lub życia dziecka — na przykład, gdy może wbiec na ruchliwą ulicę lub połknąć jakąś toksyczną substancję, czy w inny sposób zrobić sobie bądź innym krzywdę. Innymi słowy, istnieją konsekwencje, które z samej natury są szkodliwe dla dzieci, na podstawie ogólnie przyjętych zasad, których dziecko może nie znać lub nie rozumieć. W takich okolicznościach opiekun zawsze musi interweniować. W pozostałych — zasadą dla rodzica powinno być, aby lepiej się nie wtrącał. To wcale nie wyklucza realizacji zamiaru, aby przygotować dziecko do życia w jak najlepszy możliwy sposób. Rodzice mają prawo ostrzegać i pomagać swoim dzieciom, aby zdawały sobie sprawę z negatywnych konsekwencji swoich zachowań. Jednak, jeśli dziecko odmawia skorzystania z rad rodziców, ważne jest, aby oni potrafili się wycofać, dając przyzwolenie, aby naturalne konsekwencje same zaczęły działać.

Wyzwaniem dla rodzica jest cierpliwość, ponieważ konsekwencje nie zawsze od razu uczą swoich lekcji. Czasami życie musi podnieść poprzeczkę, zanim dziecko zrozumie. Być może, wiele razy wyleje wodę, zanim nauczy się napełniać szklankę. Jeśli jednak potem będzie musiało samodzielnie zetrzeć podłogę, szybko pojmie, że trzeba być uważnym. Oczywiście zakładamy, że dziecko jest w odpowiednim wieku, ma odpowiednie zdolności motoryczne i koordynację układu mięśniowego, a więc osobiste zasoby, niezbędne, aby wlać wodę do szklanki. Na przykład w przypadku gorącego pieca, jedno dziecko może go dotknąć raz i nie zrobić tego więcej, podczas gdy inne będzie musiało zrobić to kilkukrotnie, zanim zapamięta, że niesie to pewne zagrożenie. Tak długo, jak rodzic nie będzie stawał na drodze, usiłując przesadnie chronić dziecko przed konsekwencjami — zakładając, że nie wiąże się to z poważnymi obrażeniami lub śmiercią — dziecko nauczy się wszystkiego samodzielnie. Tak po prostu się dzieje, ponieważ życie pomaga nam naturalną drogą udoskonalać sposób, w jaki funkcjonujemy.

Obserwując wielu klientów, dochodzę do wniosku, że rodzice mają ogromne trudności w zrozumieniu różnicy pomiędzy naturalnymi konsekwencjami, będącymi następstwem działań dziecka, a wprowadzaniem sztucznego sytemu kar ukrytych pod nazwą „konsekwencje.” Celem szczegółowego omówienia tej różnicy, przytoczę przykład dziecka, które nie odrabia lekcji, przez co ma zakaz oglądania swojego ulubionego programu telewizyjnego. Czy to są naturalne konsekwencje jego zachowania, czy raczej przypadkowo nałożona kara? Zadajcie sobie pytanie, czy w takiej sytuacji dziecko powie — Hej, Mamo, Tato, czegoś się przez to naprawdę nauczyłem. Nigdy więcej już tak nie zrobię! Czy raczej zacznie mieć pretensje do rodzica, postrzegając go jako kogoś, kto psuje mu dobrą zabawę. Dobrym rozwiązaniem w tego typu sytuacjach nie jest karanie dziecka, ani próba ochrony go przed życiową nauką, ale przyzwolenie, aby zmierzyło się ze skutkami swojego postępowania. To może skutkować otrzymaniem słabej oceny, co sprawi, że doświadczy smaku porażki, pomimo wrodzonego pragnienia odnoszenia sukcesów. Będzie to jednak totalnie inne uczucie, niż to wywodzące się z potrzeby osiągania sukcesów, nałożone na niego przez rodziców.

Jeśli dziecko jest niegrzeczne, zakazuje mu się pójścia z przyjaciółmi na imprezę urodzinową, która odbywa się na lodowisku. Gdy kogoś uderzy, najczęściej dostaje klapsa, aby „nauczyło się”, że nie wolno nikogo bić. Kiedy wróci do domu ze słabą oceną, często odbiera mu się telefon komórkowy. Gdy kłamie, jego komputer zostaje wyłączony na cały następny tydzień. To nie są naturalne konsekwencje, ale kary. Nie odnoszą się do zachowań dziecka i w naturalny sposób nigdy by się nie pojawiły, gdybyśmy ich nie wprowadzili. (Powiem ci, co się odnosi w następnym rozdziale — ale nie waż do niego teraz zaglądać! Bo będą „konsekwencje”.)

Sztucznie wytwarzane konsekwencje nie działają, ponieważ dla dziecka nie mają żadnego sensu. Ono nie wiąże ich ze sobą, ponieważ są nielogiczne i nakładane losowo. Nieraz tłumaczę rodzicom, że jeśli konsekwencja nie jest prawdziwa, a stanowi karę, zawsze przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego — utrwali złe zachowanie, a co więcej wpłynie na pogorszenie relacji rodzic—dziecko. Powiedziałam wcześniej, że rodzic dobiera „konsekwencje” zazwyczaj przypadkowo. Celowo używam słowa „przypadkowo”, ponieważ konsekwencje, które są wyciągane przez rodziców mogą obejmować przywileje związane z oglądaniem telewizji, z używaniem komputera, pójściem na imprezę, zakazem wyjścia z domu, klapsem — w zależności od humoru rodzica w danym momencie. One mogą być surowe jednego dnia, a kiedy indziej łagodne. To w ogóle nie są konsekwencje! Bowiem naturalne następstwa zawsze są spójne: dotkniesz gorącego pieca — poparzysz się. Ilekroć coś jest wymuszane w miejsce naturalnych skutków, nigdy na dłuższą metę nie będzie działać. Sztuczne konsekwencje nie uczą dziecka prawdziwego życia, ponieważ nie wynikają z jego realiów, a zamiast tego są arbitralnie określane przez rodzica. Natomiast podążanie naturalną drogą daje dziecku szansę, aby pojęło ważną lekcję, że każde działanie wywołuje swoją reakcję. Wycofując siebie z tego układu i pozwalając dzieciom doświadczać skutków ich zachowania, pomagamy im znacznie lepiej rozwinąć relacje ze światem zewnętrznym. Kiedy więc nie przeszkadzamy i nie stajemy pośrodku pomiędzy dziećmi a ich doświadczeniami, one nie postrzegają nas jak wroga, któremu należy stawić opór, ale sojusznika w poszukiwaniu wsparcia, otuchy i potrzebnych wskazówek.

V

Dlaczego wybawianie z opresji uczy dzieci braku odpowiedzialności

Poprzez strofowanie dzieci za ich zachowanie, a jednocześnie roztaczanie nad nimi zbędnej opieki, działamy na ich szkodę.

Dlaczego uciekamy się do nakładania przypadkowych kar jako głównego narzędzia wychowania, zamiast zgody, aby to naturalne konsekwencje wynikające z danej sytuacji odegrały swoją rolę? Powód nie jest skomplikowany, a wiąże się z naszym poczuciem bezradności w momencie uświadomienia sobie, że nie jesteśmy w stanie kontrolować dalszego biegu życia naszego dziecka. Uczucie bezsilności zawsze wywołuje niepokój. To zaś powoduje w nas potrzebę zawładnięcia autonomią dziecka. Jakże to mylne przekonanie, że jeśli teraz pokierujemy jego życiem, rezultat będzie o wiele pewniejszy. Innymi słowy, sprawowanie hierarchicznej kontroli nad dzieckiem jest próbą usunięcia ryzyka, wypływającego z niepewnej natury życia samego w sobie. Nie jesteśmy jedynymi, którzy obawiają się rezygnacji z pragnienia stosowania dyscypliny, biorącego górę nad dopuszczeniem do działania naturalnych konsekwencji. Potrzeba ta staje się siłą napędową, a obawa ta występuje także u naszych dzieci. W ten sposób ich niepokój o konsekwencje swoich działań miesza się z naszymi lękami. Widziałam wiele razy jak to działa, także u moich pacjentów.

Jedenastoletnia Nicole codziennie rano zbytnio się ociągała, w wyniku czego zazwyczaj nie mogła zdążyć na autobus. Jej matka, usilnie próbując ochronić córkę przed konsekwencjami w szkole, ratowała ją, podwożąc na lekcje. Im częściej miało to miejsce — co oczywiście wymagało zmiany wszystkich porannych czynności matki — tym więcej miała ona pretensji do córki o jej opieszałość. Niemniej jednak, nadal nie przestawała wybawiać jej z opresji, z nadzieją, że jej „kazania” w drodze do szkoły dotrą wreszcie do córki i następnego dnia Nicole jakimś cudem zdąży na czas.

Zmiana nadeszła wtedy, gdy matka uświadomiła sobie, że w pewnym sensie sama pozostawała w zmowie z niezdolnością Nicole do zmierzenia się z faktem, że czas jest ograniczony i musimy nauczyć się odpowiednio nim zarządzać. Powodem, dla którego kobieta podświadomie sprzyjała całej sytuacji, była jej własna potrzeba chronienia córki przed światem, w którym dzieci nieustannie poddawane są presji czasu. Jednak kiedy zdała sobie sprawę, że w istocie wyrządza Nicole krzywdę — bo przecież nie uchroni jej przed wszystkimi napięciami, których nie da się uniknąć — zmieniła podejście. Przyjęła, że opanowanie sztuki przygotowania się do wyjścia z domu do szkoły na czas jest umiejętnością, którą po prostu musimy w sobie rozwinąć — w przeciwnym razie popadniemy w nawyk nieszanowania czasu i planów innych ludzi.

Pierwszą rzeczą, którą zrobiła było zadanie sobie pytania — Czy Nicole wykazuje rzeczywisty brak umiejętności w organizowaniu swoich porannych czynności, czy raczej posiada wystarczające umiejętności, aby zarządzać czasem, ale nie widzi takiej potrzeby, odkąd to ona chroni ją przed możliwymi konsekwencjami? Niezbędne jest, aby rodzice jasno określili, czy dziecko zachowuje się w określony sposób z powodu braku umiejętności radzenia sobie z daną sytuacją, czy raczej dlatego bo nigdy nie odczuło skutków swojego zaniedbania.

W tym przypadku kobieta była pewna, że Nicole jest w stanie zorganizować sobie swój poranek, ale nie czuje potrzeby, aby to robić, ponieważ matka — którą dziewczynka uważała za szofera — może ją podwozić. Było oczywiste, że to sama matka stworzyła pewną dynamikę, niekorzystną dla córki i tylko ona mogła ją zmienić. To nie była wina Nicole. Tak naprawdę to matka ingerowała w proces życiowej edukacji córki, stwarzając sztuczną rzeczywistość. Powinna była powiedzieć Nicole, że czuje się oburzona, iż musi codziennie odwozić ją do szkoły. Bo w rzeczywistości, jeśli dziewczynka spóźniła się na autobus, to ona — a nie jej matka — powinna doświadczać niepokoju wywołanego swoim postępowaniem.

Nie można całkowicie uniknąć uczuć zdenerwowania czy napięcia, ponieważ to naturalna część naszego istnienia i procesu rozwoju. Już jako niemowlęta często byliśmy niespokojni, kiedy robiliśmy się głodni, co powodowało, że płakaliśmy, żeby dostać mleko. Kiedy czuliśmy się samotni, narastający niepokój powodował, że krzykiem przywoływaliśmy rodziców, aby nas pocieszyli. Kiedy doświadczamy napięcia czy obaw, które zostały wywołane w naturalny sposób, mogą one posłużyć jako silne czynniki wzrostu i rozwoju. Zadaniem rodzica nie jest więc każdorazowe usuwanie lęku czy niepokoju dziecka, ale monitorowanie, by nie był on ani zbyt słaby, ani zbyt przytłaczający. To wymaga umiejętnego rozpoznania, ponieważ niektóre dzieci są bardziej wrażliwe i kruche niż inne, oraz uważności, by nie zaszczepiać dziecku swoich własnych lęków.

Postępując w swoim rozwoju dzieci same nabywają umiejętności zarządzania poziomem własnego strachu, rodzic może jedynie zaoferować im swoje wskazówki. Rodzice powinni sobie uświadomić, że doświadczany przez dziecko lęk związany z sytuacją życiową, jest nie tylko czymś dla niego pozytywnym, ale także korzystnym… oczywiście z możliwością ewentualnej interwencji i korekty w momencie zbyt dużego obciążenia. W sytuacji, gdy rodzic przeniesie na dziecko swoje własne lęki, lub będzie je chronił przed obawami, które w naturalny sposób towarzyszą konsekwencjom pewnych sytuacji, pozbawi je możliwości obudzenia wrodzonej odporności. Kiedy dzieci odczuwają odpowiedni rodzaj niepokoju, jak na przykład w momencie, gdy jakieś zadanie jest bardzo ambitne i wymagające, wtedy w naturalny sposób szukają rozwiązania. W wyżej opisanym przypadku Nicole uchylała się od nauczenia się zarządzania czasem, ponieważ jej matka udaremniała wszelkie próby nabycia tej umiejętności. Kobieta powinna była ograniczyć się do ostrzeżenia córki przed możliwymi konsekwencjami, skończyć z rolą szofera i pozwolić jej odkryć wrodzone umiejętności organizacyjne.

Aby przygotować Nicole do zmiany, matka kilkukrotnie przećwiczyła z córką jej poranną rutynę i wydawało się, że obie znalazły sposób na rozwiązanie problemu. Tak właśnie powinien wyglądać prawidłowy proces życiowej edukacji dziecka. Ważne, aby sobie uświadomić, że ilekroć nie upewnimy się, że dziecko jest wyposażone w odpowiednie umiejętności, wystawiamy je na niepowodzenie. Zamiast wystawiać nasze dzieci, wystawmy sztukę. Zabawa w teatr i odgrywanie pewnych ról jest ogromnie wartościowym narzędziem, którego używam zarówno z dziećmi moich klientów, jak i z moją własną córką, aby pomóc im rozwinąć zdolność radzenia sobie w różnych sytuacjach.

Często spotkacie mnie w gabinecie, kiedy odgrywam z dziećmi pierwsze dni w szkole, sytuacje towarzyskie, zarządzanie odrabianiem lekcji czy zwyczaje związane z kładzeniem się spać. Poprzez takie ćwiczenia dzieci nabierają biegłości w radzeniu sobie w różnych okolicznościach. Któregoś dnia, gdy Nicole wybierała się do szkoły i jak co rano miała zdążyć na szkolny autobus, jej matka tym razem do niczego się nie wtrącała i nie pomagała córce uporać się ze wszystkim na czas. Zostawiła jej przestrzeń do działania, usuwając się w cień. Nic dziwnego, że Nicole się spóźniła. Jednak tego dnia matka nie krzątała się gorączkowo w narzuconym płaszczu i z kluczykami w dłoniach, a zamiast tego spokojnie przeciągała się w piżamie, sącząc poranną kawę. Dosłownie minutę zajęło dziewczynce uświadomienie sobie, że tego ranka mama nie zamierza jej podwozić.

Wybuchła panika i polały się łzy. Nicole chlipiąc, wykrzyknęła — Mamusiu, co się ze mną stanie? Będę miała kłopoty. Musisz mi pomóc. Choć nie było przyjemne patrzeć na rosnący niepokój córki, matka wiedziała jak ważne jest, aby Nicole odczuła na własnej skórze naturalne konsekwencje swojego spóźnienia. Zatem pozwoliła jej pozostać z tym niepokojem na dobre pięć minut i powiązać przyczynę ze skutkiem — oczywiście bez krytyki i osądu. Po czym zasugerowała — Cóż, pomyślmy nad jakimś rozwiązaniem.

Po kilku chwilach Nicole powiedziała rzeczowo — Lekcje już się zaczęły, więc wydaje mi się, że będę musiała pójść do sekretariatu i poprosić o przepustkę dla spóźnialskich. Tego dnia dziewczynka dostała tę przepustkę i już nigdy więcej nie spóźniła się na autobus. Powodem, dla którego nauczyła się tego, czego nie była w stanie pojąć przez wiele tygodni było to, że matka zrezygnowała wreszcie ze swoich schematycznych zachowań. W zamian zadziałały naturalne konsekwencje, które uczą najbardziej skutecznie.

Nieraz obserwuję, że wielu rodziców niechętnie odstępuje od schematycznego zachowania, ponieważ są mocno zakorzenieni w swoim obrazie „dobrego rodzica”, który nigdy nie pozwoliłby cierpieć swojemu dziecku. Gdyby tylko dostrzegli ironię swojej postawy. Poprzez chronienie dziecka przed zmierzeniem się z naturalnymi konsekwencjami danego postępowania, minimalizują wpływ życiowych bodźców na jego rozwój. Kiedy jeszcze połączyć to wszystko z krzykiem i karaniem, powstają sytuacje, w których obawy rodzica i stres dziecka urastają do niebotycznych rozmiarów. Mówię rodzicom, którzy z obawy przed spóźnieniem stale podwożą dzieci do szkoły, że jeśli nie potrafią pozwolić naturalnym konsekwencjom dojść do głosu, powinni przynajmniej robić to w sposób spokojny i bez pretensji. Poprzez strofowanie dzieci za ich zachowanie, a jednocześnie próby roztaczania nad nimi opieki, działają jedynie na ich szkodę.

To, o czym tu mówimy to spójność. Książki dotyczące dyscypliny bardzo podkreślają tę kwestię i ja także chcę to zaakcentować. Mam jednak na myśli coś zupełnie innego niż prezentuje większość publikacji. Rodzice uporczywie traktują własną spójność w relacji z dzieckiem tylko jako wyraz potwierdzenia własnej woli, jednak w istocie ona nie jest kwestią tego, jak często nakazujemy dzieciom, by coś zrobiły, a raczej czymś, co oznacza spójny komunikat ściśle związany z naszymi najgłębszymi emocjami i rzeczywistością.

Spójność wymaga bowiem jasnego określenia naszych intencji w zgodzie z aktualną sytuacją. Jeśli w swoim komunikacie niczego nie przekłamujemy, a przedstawiamy „tak jak naprawdę jest”, słowa niosą ze sobą rzeczywistą rangę i autorytet. W sytuacji przed zmianą dotyczącej Nicole, matka nie wyrażała się dość jasno, co do swoich zamiarów, a intencje rozmijały się z rzeczywistością. To tłumaczy, dlaczego kobieta była niezdecydowana i mało spójna, oscylując między złością w stosunku do córki, a chęcią chronienia jej. Obawy matki nie pozwalały dostrzec naturalnych konsekwencji zachowań dziewczynki, pomimo że one były bardzo widoczne. Matka dawała córce coś w rodzaju podwójnego (sprzecznego wewnętrznie) komunikatu, co jest bardzo osłabiające dla naszych dzieci. Jak możemy ich czegokolwiek nauczyć, jeśli zaprzeczamy sami sobie?

Aby udzielić dzieciom skutecznej lekcji, musimy upewnić się, że wszelkie interakcje z nimi są świadome. Nie wolno dopuścić do tego, aby w nasze życie wkradały się jakiekolwiek sytuacje, w których sami sobie przeczymy. Tylko wtedy życiowa edukacja dziecka może być owocna, gdy zachowamy świadome współdziałanie z naszymi dziećmi, zamiast pozwalać sobie na wciąganie ich w pułapkę dezorientacji. W momencie, gdy rodzice zdadzą sobie sprawę z fundamentalnych różnic między sztucznymi a naturalnymi konsekwencjami, ważne, aby potrafili zauważać ich rezultaty w konkretnych sytuacjach, a następnie ćwiczyli spójność, pozwalając naturalnym konsekwencjom odnieść właściwy efekt.

Na przykład, jeśli dziecko maluje po ścianie, skuteczna naprawa sytuacji nie polega na odebraniu farb czy zakazie gry na komputerze. Zamiast tego dziecko powinno nauczyć się jak wyczyścić ścianę i malować na przeznaczonej do tego powierzchni. Jeśli dziecko nie chce jeść — chodzi przez jakiś czas głodne, chyba że wraz z rodzicami wymyśli nowe rozwiązania, co do doboru posiłków, które będą odpowiednie dla wszystkich. Jeżeli nie odrabia lekcji, będzie musiało tłumaczyć się przed nauczycielem i prawdopodobnie otrzyma złą notę. Jeśli nie chce iść spać — tak czy inaczej będzie musiało wstać następnego ranka i zmagać się ze swoim osłabieniem.

Jak widać, w każdym przypadku konsekwencje wyłaniają się naturalnie z danej sytuacji i uczą dziecko, poprzez informację zwrotną płynącą z jego zachowania. Nie ma lepszego nauczyciela niż bezpośrednia i natychmiastowa reakcja zwrotna. Sztucznie narzucona „dyscyplina” nigdy nie idzie w parze ze skutecznością. Tak naprawdę skuteczne rozwiązania są bardzo proste. To ich realizacja bywa trudna — ale tylko dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do wychowywania przez dyscyplinę, zamiast przyzwolenia, aby naturalne konsekwencje wykonały swoją pracę.

Doskonale ilustruje to przykład mojej klientki Judy. Kobieta przyszła do gabinetu, skarżąc się na problemy ze swoim nastoletnim synem, którego niektóre zachowania były bardzo ryzykowne. Dlaczego on robi takie głupie rzeczy? — żądała odpowiedzi. Wyjaśniłam, że to, co się teraz dzieje jest wynikiem wieloletniego chronienia go przed naturalnymi konsekwencjami jego postępowania. Jego obecne niebezpieczne zachowania były po prostu nagromadzeniem wielu przegapionych szans i możliwości, kiedy mógł skutecznie dowiedzieć się czegoś o zależności przyczyny i skutku w konkretnych sytuacjach.

Oto jednak nadarzyła się kolejna okazja, żeby podjąć tę naukę. Judy spędziła wiele godzin na przygotowaniach weekendowej imprezy dla syna i jego przyjaciela, która miała odbyć się na pobliskiej plaży. Nie mogła się doczekać, kiedy nadejdzie ten dzień. Pomimo, że chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie wolno mu samodzielnie prowadzić, w noc poprzedzającą imprezę, zakradł się do garażu, zabrał bez zgody matki samochód i doprowadził do niegroźnego wypadku. Judy czuła się rozdarta. Wprawdzie auto nadal działało, ale nie było w wystarczająco dobrym stanie, aby pojechać na plażę. Czy powinna oddać go do warsztatu, a wynająć inne na weekend? Z jednej strony włożyła dużo wysiłku w wykreowanie swojego wizerunku jako rodzica—kumpla, który zaplanował niezapomniany czas dla syna, z drugiej zaś było oczywiste, że chłopak powinien doświadczyć naturalnych konsekwencji swojego postępowania.

Kiedy Judy przyszła po pomoc, było jasne, że przeoczyła kluczowe narzędzie edukacji, pozwalające, aby przyczyna i skutek odegrały swoje role w jak najbardziej naturalny sposób. W rzeczy samej jej dawno zakorzeniony nawyk interweniowania, aby zapobiegać negatywnym skutkom, przyczynił się do obecnego kryzysu. Mając to na myśli, skierowałam jej uwagę na zasadnicze pytanie — Czyją potrzebę spełnisz jadąc na plażę, swoją czy swojego syna? Wyjaśniłam — Miałaś dobre intencje chcąc zabrać chłopca na plażę, jednak teraz sprawy mają się zupełnie inaczej. On wykazał się zachowaniem, które wymaga innej reakcji z twojej strony. Nie w formie kary, ale takiej, która nauczy go czegoś przez naturalne konsekwencje jego zachowania. Jeśli wynajmiesz samochód, żeby zawieźć go na imprezę, on nie doświadczy reperkusji związanych z używaniem auta bez twojej zgody.

Judy zrozumiała, że niezależnie od swoich pragnień, jej syn musi doświadczyć konsekwencji swoich czynów. To było konieczne dla jego emocjonalnego rozwoju, niezależnie od tego, jak trudno było jej to zrealizować. Pozwolenie, aby konsekwencje przyniosły swój skutek może być ogromnie rozczarowujące dla rodzica, ale najważniejsze jest być konsekwentnym i stanowczym. Mimo faktu, że kobiecie trudno było zrezygnować ze swojego planu, wiedziała, że musi odwołać imprezę i oddać samochód do naprawy jeszcze tego samego dnia. W przeciwnym razie chłopak nauczyłby się, że może zachowywać się nieodpowiedzialnie bez żadnych konsekwencji. Kiedy zachowanie dzieci odbiega od normy, rodzice czują, że muszą coś „zrobić” — ratować je, ukarać, przekupić albo interweniować w jakiś inny sposób. Jednak przeciwnie — wystawiając dzieci na oddziaływanie naturalnych konsekwencji, powinniśmy zrobić krok w tył i zachować pewien dystans, jednocześnie zachęcając i służąc radą, kiedy tego potrzebują, w aktywny sposób obserwując, jak uczy je samo życie.

VI

Jeśli dziecko jest niegrzeczne, gryzie i bije — jak wyznaczać jasne granice?

Faktem jest, że dzieci uczą się nie dlatego, że coś im nakazujemy, ale zależnie od tego, w jakich pozostajemy z nimi relacjach (jak się do nich odnosimy). Istnieje wielka różnica między wpływaniem na dziecko, a współdziałaniem z nim.

Kiedy Sara, przyjaciółka mojej córki, powiedziała, że nie może przyjść na jej urodzinowe przyjęcie, ponieważ była niegrzeczna, Maja wykrzyknęła — A co to ma wspólnego z moim przyjęciem? Później zadała mi pytanie — Mamusiu, czy ty byś się kiedykolwiek tak zachowała? Odpowiedziałam — Dlaczego miałabym tak zrobić? To bez sensu. Jest mi przykro z powodu Sary — dodała Maja. Jej mama jest po prostu złośliwa.

Aby zrozumieć Maję, należy sięgnąć głębiej do naszych serc. Dzieci potrafią dostrzec niesprawiedliwość w naszych arbitralnych metodach wychowawczych. Prawdą jest, że wielu rodziców jest złośliwych w stosunku do swoich pociech. Jednak nie zdają sobie sprawy ze swojej małoduszności, ponieważ kamuflują to pod płaszczykiem wyższej konieczności „nauczenia dziecka właściwego zachowania”.

Maja i ja dyskutowałyśmy o tym, w jaki sposób ja zareagowałabym, gdyby to ona była tak samo niegrzeczna wobec mnie. Porozmawiałybyśmy o tym, zajmując się twoim zachowaniem od razu — wyjaśniłam. Maja powiedziała — Tak jak wtedy, kiedy trzasnęłam drzwiami, ponieważ mnie rozzłościłaś, a potem rozmawiałyśmy o tym i zapisałam to w pamiętniku? Dokładnie — powiedziałam.

Kiedy dziecko jest niegrzeczne czy bezczelne, nie znaczy że jest „złe”. Traktowanie dziecka jakby było „złe”, gdy po prostu jest nieposłuszne, mija się z istotą rzeczy. Zamiast tego, ono powinno nauczyć się zasady, że brak wychowania nie pomaga w budowaniu wzajemnej relacji, ani nie ułatwi mu zdobycia tego, czego chce. Nie atakujmy więc naszych dzieci, ani nie stosujmy kar, kiedy są niegrzeczne. Zaoferujmy im pomoc, prowadzącą do zmiany niewłaściwych zachowań. Wtedy dziecko nauczy się, że błędne postępowanie nie przynosi korzyści. Nie doprowadzi go do tego, co próbuje osiągnąć.

Kiedy krnąbrnego czy rozwydrzonego zachowania u dzieci nie potraktujemy jako kwestii moralnej, ale będziemy je rozpatrywać na płaszczyźnie praktycznej, wtedy nauczymy je praktycznego postępowania. One nauczą się wówczas, że zdrowe relacje rozwijają się dzięki wzajemnemu szacunkowi. Uświadomią też sobie, jak istotne jest uprzejme proszenie o upragnioną rzecz, zamiast jej żądania, ponieważ okazywanie uprzejmości jest jednym ze sposobów, dzięki którym wyrażamy swój szacunek dla ludzi. We wszystkich ludzkich relacjach ważne są granice. Definiują one, co skutkuje, a co nie w zakresie wzajemnej interakcji. Nauka wyznaczania odpowiednich granic jest niezbędną częścią rozwoju każdego dziecka. Często wskazywane jako „nieprzekraczalne linie”, granice muszą być praktyczne, jasne i stałe. Po ustaleniu granic w danej relacji, później każda ze stron musi je respektować.

Oczywiście, jeśli ktoś bardzo złośliwie czy boleśnie zakłóca nasze życie, instynkt nakazuje ograniczyć w jakiś sposób jego wolność. To naturalne, że będziemy go odpychać. Odpychając, próbujemy wyznaczyć granicę tam, gdzie wydaje się, że jej nie ma. Wiele błędnych zachowań dorosłych sprowadza się do pogwałcenia granic dzieci. Dlatego ustanowienie właściwych ograniczeń jest podstawą skutecznego i efektywnego wychowania. Kiedy uczymy granic z empatią i konsekwencją, znika potrzeba stosowania kar i dyscypliny.

Aby zobrazować, na czym to polega, zastanówmy się nad kwestią czystości. Jednym z aspektów poszanowania innych ludzi, jak również nas samych jest to, że codziennie dbamy o higienę, aby nie odstręczać swoim wyglądem czy zapachem. To oznacza, że nawet kiedy dziecko krzyczy i płacze, że nie chce się kąpać, rodzic musi pełnić funkcję bezpiecznej przystani, gdzie z jednej strony może zostać wyrażona dziecięca niechęć do kąpieli, ale równocześnie utrzymać konieczność dbania o czystość jako coś nie podlegającego negocjacjom. Dziecko nie ma szansy nigdzie wyjść ani niczego zrobić dopóki się nie umyje… i nie trzeba toczyć żadnych walk, żeby do tego doprowadzić.

Generalnie potrzeba zachowania czystości nie różni się od potrzeby bycia grzecznym. Jeśli dziecko pogwałca nasze granice poprzez swoje nieposłuszeństwo, powinno doświadczyć konsekwencji ich naruszenia. Co w takim wypadku będzie naturalną konsekwencją? W zależności od sytuacji, rodzic może na przykład oddalić się od dziecka, które zachowuje się konfliktowo i kłótliwie. Gdy odsuwa się na jakiś czas, określa jasną granicę — takie zachowanie nie będzie tolerowane.

Granice ustanowione klarownie i zrozumiale mają większą wartość wychowawczą niż jakakolwiek kara. Oczywiście kluczową sprawą będzie dla rodzica umiejętność jak być zarówno stanowczym oraz konsekwentnym i jednocześnie kochającym. Potrzebna będzie spora wytrwałość, żeby stworzyć i utrzymać właściwe granice, kiedy dziecko protestuje i wybuchami gniewu daje upust swojej złości. To właśnie wtedy najważniejsze jest, aby rodzic pełnił funkcję bezpiecznej przystani dla takich emocjonalnych reakcji.

Niegrzeczne zachowanie jest dziecięcym sposobem na wyrażenie jednej z dwóch potrzeb — „nawiąż ze mną kontakt” albo „powstrzymaj mnie”. Niestety, reakcja rodziców często zupełnie mija się z sednem — kiedy dziecko przekracza nasze granice, wtedy my naruszamy jego. Ono nas bije, więc odpowiadamy tym samym. Obraża nas, więc krzyczymy i je zawstydzamy. Takie reakcje, wet za wet, burzą zdrowe relacje i niszczą więź.

Ilekroć dziecko zaczyna nas obrażać musimy zdecydować, czy jest na tyle spokojne, aby móc z nim bezpośrednio porozmawiać o jego nieodpowiednim zachowaniu. W innym przypadku musimy pozwolić mu ochłonąć. Jeśli sytuacja wymaga uspokojenia, rodzic może po prostu oddalić się — spokojnie, bez reagowania. Dziecko doświadcza wtedy naturalnej konsekwencji w postaci utraty towarzystwa rodzica do czasu, aż się opanuje i będzie mogło spokojnie rozmawiać. Kiedy dziecko będzie gotowe, wtedy rozmawiamy o tym, że aroganckie czy niegrzeczne zachowanie nie jest skutecznym sposobem komunikowania się.

Kiedy dzieci zachowują się niegrzecznie, lekceważąco, obraźliwie, gryzą nas lub biją, przyczyną zawsze jest jedna z niewłaściwie ustawionych granic. Albo dziecko łaknie kontaktu i jest zezłoszczone z powodu jego braku, albo rodzic nie ustalił adekwatnych granic i dziecko czuje, że może zachowywać się w sposób, w jaki chce. Dla zdrowego rozwoju niezwykle ważna jest więź oraz poszanowanie wzajemnych granic. To zawsze idzie w parze — jedno nie może istnieć bez drugiego. Dzieci muszą nauczyć się jak pozostawać w bliskim związku, respektując granice innych — oraz, co równie ważne, jak odpowiednio reagować, kiedy ich własne granice zostają naruszone.

Niech będzie jasne, co mam na myśli, kiedy mówię, że dzieci muszą się czegoś „nauczyć”. Mamy skłonność do wypowiadania ze szczególnym naciskiem słowa „uczyć się”, ponieważ uważamy, że to oznacza, iż powinniśmy prawić kazania. Faktem jest, że dzieci uczą się nie dlatego, że coś im nakazujemy, ale zależnie od tego, w jakich pozostajemy z nimi relacjach (jak się do nich odnosimy). Istnieje wielka różnica między wpływaniem na dziecko a współdziałaniem z nim.

Pierwszym zadaniem każdego rodzica jest stworzenie i pielęgnowanie więzi. Jeśli rodzice ustanowią z dziećmi silny związek, będą w stanie łatwo i z ufnością wystawiać je na działanie naturalnych konsekwencji względem ich zachowania. Bez takiej relacji, rodzic prawdopodobnie stanie się przesiąknięty poczuciem niepokoju i winy — dwiema emocjami, które wprowadzają zamęt w naturalnym procesie wychowania. Niegrzeczne dziecko, które bije albo gryzie, ponieważ zachłannie pragnie głębszej więzi z rodzicami, nie nauczy się odpowiednich granic aż do czasu scementowania i umocnienia relacji.

Jeśli starsze dziecko zachowuje się wyjątkowo niegrzecznie, wówczas rodzic może powiedzieć — Widzę, że teraz nie jesteśmy w stanie spokojnie rozmawiać, więc na chwilę zostawię cię samego. Kiedy oboje uspokoimy się na tyle, aby mówić do siebie w cywilizowany sposób, dokończymy naszą dyskusję. Zobaczcie, że nie ma tu zawstydzania czy obwiniania, a jedynie przyczyna i skutek. Ale pamiętajcie — jeśli wypowiecie takie zdania „karzącym” tonem, stracą swoją moc, a nawet mogą odnieść odwrotny skutek. Słowa rodzica nie mogą mieć emocjonalnego ładunku, ponieważ dziecko zaraz to wychwyci. A potem się oburzy i będzie wolało trzymać się z daleka, zamiast zechcieć powrócić do rozmowy.

Kiedy zasada chwilowego wycofania jest akurat wskazana, rodzice często są przerażeni, ponieważ wydaje im się, że porzucają własne dziecko. Jednak jeśli zrobią to spokojnie i bez emocji, wówczas takie oddalenie może stać się potężnym „magnesem”. Mówiąc ”magnes”, mam na myśli to, że nasz spokój wyraża wspaniały stan obecności — a obecność zawsze jest silnym czynnikiem przyciągającym. Przyciąga uwagę drugiej osoby bardziej niż jakiekolwiek słowa. Kiedy świadomie się oddalamy, dziecko zamiast poczucia porzucenia, poczuje utratę naszej obecności i w naturalny sposób zechce ją przywrócić.

Aby to osiągnąć, rodzic powinien zachować prawdziwą przytomność umysłu i uważność. W jego zachowaniu nie może być nuty emocjonalnego oddalenia czy zdystansowania, nawet na subtelnym poziomie. Odsunięcie się nie może mieć jakiegokolwiek emocjonalnego podtekstu — musi być czysto praktyczne. Tylko takim sposobem nabierze charakteru naturalnej konsekwencji. Jeśli rodzic odsuwa się, ale zachowuje całkowitą otwartość na dziecko, ono tym bardziej tęskni i odczuwa brak obecności rodzica. Najpotężniejszym narzędziem, które każdy z nas zawsze może użyć jest nasza osobista obecność. Kiedy dziecko doświadcza jej z naszej strony, przytomnieje i samo zaczyna być obecne.

Jednak na ogół odnosimy się do dzieci nie z poziomu naszej obecności, lecz z poziomu starych nawyków i emocjonalnych gierek. Nie jesteśmy dla nich autentycznie „tutaj”. Po prostu albo coś do nich mówimy, albo coś dla nich robimy, aby ostatecznie mieć je z głowy i aby dały nam spokój. To ta wewnętrzna sprzeczność pomiędzy tym, co robimy na zewnątrz i tym, co czujemy na podświadomym poziomie, tworzy problemy, jakie napotykamy w relacjach z dziećmi. Gdyby nie to, bylibyśmy przy nich tak bardzo obecni, że wiedziałyby, że mówimy na serio.
Ważne, aby zrozumieć, że granice nie są wyznaczane jedynie przez słowa, ale tworzy się je na poziomie energetycznym. To jak sami odnosimy się do siebie, jak siebie traktujemy, kim się otaczamy i na co pozwalamy, przemawia dużo głośniej niż nasze naleganie, żeby dzieci nas „szanowały”.

VII

Dzieci są tu po to, aby rzucać
wyzwanie naszej integralności

Jeśli nie zidentyfikujemy i nie przetworzymy własnych wzorców emocjonalnych, nadal będziemy bezwiednie podtrzymywać zaburzone zachowanie u naszych dzieci.

Wielu rodziców mówi — Bardzo kocham swoje dziecko i robię dla niego tak wiele. A mimo to ono wiecznie się na mnie złości. Albo — Bez względu jak bardzo poświęcam się dla dziecka, ono i tak mnie lekceważy. Powodem takich sytuacji często jest to, iż pomimo że na zewnątrz rodzic zachowuje się w określony sposób, to podświadomie skrywa w sobie inny scenariusz. Z tego podświadomego scenariusza emanują pewne specyficzne wibracje, które dziecko odczytuje jako przyzwolenie na konkretne zachowania. Dzieci doskonale wiedzą i czują, jaki mamy stosunek do siebie oraz do życia i takie wzorce sobie przyswajają.

Kiedy więc wykazują wobec nas lekceważenie, z pewnością kiedyś podświadomie sami zgodziliśmy się na to. Mówiąc inaczej, sami akceptujemy brak szacunku. Na jakimś etapie życia — prawdopodobnie we wczesnym dzieciństwie — utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to, że inni nas nie szanują jest w porządku. Teraz nasze dzieci odczuwają to, wychwytują i odtwarzają w swoim zachowaniu.

Myślę konkretnie o pewnej matce, która odkryła, że powodem dlaczego dzieci w ogóle jej nie słuchały pomimo krzyków, gróźb i przekupywania było to, że podświadomie nie postrzegała siebie jako przywódcy. Dorastając jako najmłodsza z czwórki rodzeństwa zawsze była tą, która bardziej słuchała i zadowalała innych niż przewodziła. W rezultacie pomimo przeróżnych zabiegów, jej własne dzieci niewiele sobie robiły z jej słów, co więcej, świetnie wyczuwały, że matka nie czuje się komfortowo w roli lidera rodziny. To, że jej nie słuchały, potwierdzało tylko fakt roli, jaką odgrywała w okresie dzieciństwa. Aby to zmienić, musiała się z tego wyzwolić.

Dostrzegając prawdziwe korzenie „problematycznego zachowania” naszych dzieci, zrozumiemy, że ono bierze się z czegoś zupełnie innego, niż na ogół myślimy. Z mojego doświadczenia wynika niezbicie, że większość kłopotów, jakie mamy z dziećmi wynika z braku świadomości, iż emocje, które one w nas wywołują, pochodzą z naszej własnej przeszłości. Nasze podświadome wzorce niosą w sobie ogromną energię. Ta energia prowokuje nas do tworzenia specyficznej atmosfery, na którą reagują dzieci. Można by rzec, że one wyczuwają nasze emocjonalne „wibracje”. Porównuję te wibracje do powietrza, którym oddychamy, w takim sensie, że są wszechobecne — mimo że niewidzialne. Ze względu na fakt, że one działają w sposób energetyczny, często sprzecznie z naszymi słowami czy czynami, trudno je rozpoznać.

Nie zdajemy sobie sprawy z ich siły, ale one są podłożem dla każdego naszego doświadczenia czy wzajemnych relacji lub interakcji, w które wchodzimy. Innymi słowy, zupełnie odwrotnie niż to, w co chcielibyśmy wierzyć, nasze dzieci nie reagują na nasze powierzchowne instrukcje, słowa czy zachowania. Zamiast tego, dopasowują się do naszych podświadomych wzorców i scenariusza działań — tego, którego zwykle nie jesteśmy nawet świadomi. Możemy porównać te podświadome wibracje do magnesu, przyciągającego lub odpychającego, bez jakiejkolwiek świadomej wiedzy z naszej strony o tym, co się w nas dzieje. Ponieważ dzieci są od nas zależne, są nad wyraz wrażliwe na wibracje, którymi emanujemy. To zawsze określa i wpływa na dynamikę między nami. Punktem wyjściowym tej dynamiki jest podświadoma energia rodzica wraz ze swoim magnetyzmem.

Aby więc wychowywać dzieci skutecznie i efektywnie należy odwrócić centrum uwagi od dziecka jako „tego, które nie zachowuje się właściwie”, a przenieść ją i skoncentrować na własnej „źle sprawującej się emocjonalności”. Jeśli nie zidentyfikujemy i nie przetworzymy własnych wzorców emocjonalnych, będziemy bezwiednie podtrzymywać zaburzone wzorce zachowania u naszych dzieci. Będziemy ze wszystkich sił poszukiwać sposobów jak je naprawić, stosując kary i narzucając dyscyplinę, nie dopuszczając myśli, że nie ma w nich nic do naprawiania, a zachodzi jedynie potrzeba, abyśmy to my — rodzice, dojrzeli. Możemy zobaczyć ten schemat na przykładzie rodzica, który kiedyś powiedział — Moje dziecko chodzi wiecznie naburmuszone. Nie powiesz chyba, że to moja wina? Jak ja mogę być za to odpowiedzialny? Czy to nie kwestia jego temperamentu?

Masz rację, mówiąc, że nie jesteś odpowiedzialny za wrodzone cechy usposobienia twojego dziecka — zgodziłam się. Każde dziecko przychodzi na świat ze swoim niepowtarzalnym i unikatowym wzorem osobowości. W tym sensie nie jesteś za to odpowiedzialny. Jednak twoja odpowiedzialność leży zupełnie gdzie indziej. Zrozumienie „gdzie indziej” jest tu kluczowe.

Od momentu, gdy dzieci pojawiają się w naszym życiu, ich osobowości i charaktery wchodzą w interakcje z naszymi. I wtedy albo się uzupełniają, albo ścierają z naszą naturą, dzięki czemu możemy ustalić, co jest czystym temperamentem dziecka, a co wyłania się z jego interakcji z nami i z otoczeniem. Od chwili, kiedy zarówno rodzic, jak i dziecko zaczynają kształtować się w dynamice wzajemnych zachowań, nie możemy powiedzieć z zupełną pewnością, że „moje dziecko jest właśnie takie”, na przykład — „moje dziecko jest typem osobowości A” albo „moje dziecko jest z natury marudą”. To jak rodzic znajdzie się w danej sytuacji, zależy od tego jak na nią zareaguje. W przypadku, gdy dziecko stale grymasi, możemy albo złagodzić, albo wzmocnić to zachowanie, w zależności od tego jak ono na nas wpływa. Dzieci cały czas to wyłapują i właśnie to wywiera na nie największy wpływ.

Dużym wyzwaniem jest wzięcie odpowiedzialności za wibracje, którymi emanujemy i za to, jak one wpływają na nasze dzieci. Te wibracje są trudne do opisania, ponieważ pojawiają się na niewerbalnym, subtelnym, energetycznym poziomie. Skierowanie uwagi do własnego wnętrza, zamiast skupiania się tylko na zachowaniu dzieci, pomoże nam powoli przemienić się z krytyka i cenzora w sojusznika i przewodnika. Trafnie ilustruje to kwestia otrzymywanych w szkole ocen. Być może nieraz mówimy naszym dzieciom — Stopnie nie są ważne, bardziej liczy się to, że starasz się najlepiej jak potrafisz. Taki jest werbalny komunikat. Jednak większość z nas ma głęboko wpojone przekonanie, które nakazuje wręcz martwić się o stopnie, ponieważ traktujemy je jak barometr sukcesu naszych dzieci. Nie ma więc znaczenia, co im powiemy słowami, one i tak w lot wychwycą naszą prawdziwą reakcję, ilekroć wrócą do domu z gorszym stopniem niż szóstka. Dziecko bacznie obserwuje naszą mowę ciała oraz emocje wyrażane za pomocą mimiki twarzy — sposób, w jaki marszczymy brwi, czy zwężają się nasze oczy. Niezależnie od tego jak bardzo próbujemy ukryć nasze reakcje, obawy i troska i tak będą widoczne w naszej energetyce.

Gdy udaje nam się rozwikłać jakiś problem w życiu, przestajemy się go bać i mamy w sobie spokój. Lęk wypływa z tych spraw, które wciąż pozostają nierozwiązane. Być może oceny były bardzo ważne, gdy sami dorastaliśmy. Choć na intelektualnym poziomie zdajemy sobie sprawę, że stopnie są kiepskim wyznacznikiem sukcesu dziecka w przyszłości, a wielu wybitnych ludzi nigdy nie wyróżniało się w szkole, to na poziomie emocjonalnym większość z nas ciągle ma z tym problem. Nasze dzieci wyłapują to tak samo, jak my wychwytywaliśmy u swoich rodziców. To może się ujawniać jako lęk podczas sprawdzianów w postaci bólu brzucha, głowy czy innych symptomów. Niezależnie od tego, jak się wyrazi — co będzie zależało od temperamentu konkretnego dziecka — ten lęk i tak się ujawni. W ten sposób rodziny powielają własne emocjonalne schematy z pokolenia na pokolenie.

Myślę teraz o Alexandrze, matce, która opowiedziała mi o swoim największym wyzwaniu — codziennych awanturach dotyczących tego, kiedy powinno się wyłączać komputer. To ciągnie się już od roku — lamentowała. Z chwilą, gdy dostrzegamy, że tkwimy w pewnym schemacie trwającym dłużej niż kilka dni, możemy być pewni, że jego korzenie sięgają naszego własnego dzieciństwa. Powodem, dla którego te wzorce stale nam towarzyszą jest fakt, że wyzwalają w nas bardzo znajome emocje. Bez względu na to, jak mogą być niekomfortowe, działają jak nasza strefa komfortu — w tym sensie, że są tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

Gdy napomknęłam Alexandrze, że to ona sama wywołuje ten konflikt, zapytała — Ale jak? W jaki sposób ja mogę prowokować awantury? To niemożliwe, żebym tego chciała. Nienawidzę takich sytuacji. Nie wiem jak położyć temu kres… Jednak gdy tylko zaczęłyśmy sięgać głębiej, zdała sobie sprawę, że nieporozumienia z dziećmi narastały z powodu jej wewnętrznego konfliktu. Uświadomiła sobie, że nienawidzi, gdy dzieci wykorzystują jej dobrą naturę… ale wibracje, którymi emanowała aż się prosiły, żeby tak właśnie robić. Była to replika jej zachowania z przeszłości w stosunku do własnej dominującej i wymagającej matki. Spragniona jej uwagi, często grała rolę ofiary, aby tamta ją zauważyła.

Kiedy rodzice przychodzą do mnie z problemami dotyczącymi swoich dzieci, zawsze najpierw zaczynam badać i poszukiwać przyczyn związanych z ich przeszłością. Podobnie jak Alexandra, wielu rodziców jest zaszokowanych, że to na nich kieruję swoją uwagę. Jednak dzięki temu jestem w stanie pokazać, w jaki sposób ich własne nierozwiązane sytuacje, uczucia czy emocje z dzieciństwa nadal działają… i to tak operatywnie, że stają się wiodącym czynnikiem wpływającym na zachowania ich dzieci w podobnych sytuacjach. Ostatecznie moi klienci dochodzą do wniosku, że niemal wszystkie konflikty z dziećmi rodzą się z ich własnych wewnętrznych, podświadomych konfliktów. Początkowo to może być trudne do przełknięcia. Ale jak trafnie skomentował to jeden z recenzentów niniejszej książki, jeszcze przed jej publikacją — Był czas, że nie zgodziłbym się z tym ‘wszystkim’. Ale ten czas już minął.

Weźmy przykład „śmieciowego jedzenia”. Jeśli rodzice bez przerwy walczą z dziećmi, ponieważ one ciągle chcą jeść w McDonaldzie, ważne jest, żeby uświadomić sobie, że na jakimś poziomie, chęć dzieci na takie jedzenie bierze się z tego, że rodzice to aprobują. Wybór McDonalda jako opcji jedzeniowej został usankcjonowany przez rodzica, gdy dziecko zauważyło jak on sam jadł niezdrowe jedzenie. Być może rodzice nie sięgają regularnie po takie posiłki. Być może nawet sami są przekonani, że jedzenie w McDonaldzie jest niezdrowe, a z pewnością mówią to dzieciom. Jednak ich słowa są ledwie zauważane, ponieważ dzieci doskonale widzą, że gdy rodzic się spieszy, jest zestresowany czy potrzebuje coś zjeść dla poprawy nastroju, bez wahania zagląda do Złotych Łuków (graficzny symbol McDonalda). W momencie gdy dziecko wychwyci i przyswoi sobie ten rozdźwięk między słowami a czynami, naturalnie wykorzysta to w odpowiednim momencie.

Nie rób tego — mówi rodzic. Jednak, prawdziwy komunikat brzmi — Jeśli tak zrobisz, nie spotkają cię żadne realne konsekwencje. W końcu ja też czasami tak robię. Rodzic przekazuje informację, że — pomimo wszystkich zewnętrznych protestów — podświadomie zgadza się i akceptuje to zachowanie. Nawet brak silnej woli zakorzeniony jest w naszej podświadomości. Dopóki nie zrozumiemy, że większość konfliktów z dziećmi wynika z tego typu wewnętrznych sprzeczności w nas samych, nie będziemy kierować uwagi na to, co widać na powierzchni. To prowadzi tylko do niekończących się sporów i konfliktów. Dyscyplina, o której w ogóle nie było mowy, teraz wysuwa się na pierwszy plan, ponieważ dążymy do opanowania potwora, którego sami stworzyliśmy.

Kiedy rozumiemy już subtelny sposób w jaki ożywa nasz nieświadomy bagaż, zdajemy sobie sprawę, że większość z niegrzecznych zachowań naszych dzieci jest ich oporem przed sytuacją, którą my sami wykreowaliśmy. Jakakolwiek kara nie ma więc racji bytu, ponieważ problem nie zaczął się od naszych dzieci. W przypadku dziecka, które często chce jadać niezdrową żywność, wiemy już, że takie zachowanie pojawiło się wraz z podwójnym komunikatem ze strony rodzica — kiedy przekonywał latorośl, jak bardzo jest ona niezdrowa, samemu kupując ją i jedząc. Żądania dziecka, aby jadać w McDonaldzie wskazują na fakt, że nie poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to, aby wpoić mu świadomą potrzebę wybierania raczej zdrowej żywności — i sami nie poszliśmy tą drogą.

Jeżeli dziecko codziennie domaga się wyjścia do fast foodu czy grania godzinami na XBox’ie, rodzic powinien się zastanowić czy sam jest w pełni obecny i czy nie są to substytuty jego własnej nieobecności — nawyku, którego dzieci uczą się od nas. To mogą być sposoby oderwania uwagi od tego, co dzieci aktualnie doświadczają. W przypadku sięgania po śmieciowe jedzenie jako sposobu na unikanie pewnych emocji, mówimy potocznie, że „zapychamy swoje uczucia”. Tej subtelnej sztuki odwracania uwagi dzieci uczą się obserwując swoich rodziców, którzy tak właśnie robią, zamiast zmierzyć się z tym, czego starają się uniknąć.

Weźmy inny przykład — rodzica, który czymś zaniepokojony, zawsze sięga po papierosa. Papieros odwraca jego uwagę od lęku. Palący wierzy, że „coś robi” ze swoim niepokojem, a tak naprawdę jedynie chwilowo osłabia to uczucie. Albo popatrzmy na kogoś, kto opycha się jedzeniem czy sięga po alkohol, chcąc w ten sposób obniżyć poziom własnego stresu. Wybierając tę drogę, podświadomie wysyła sygnał, że nie jest w stanie poradzić sobie ze swoimi emocjami bez tego typu substancji. Dziecko uczy się radzić sobie z niepokojem i stresem w ten sam sposób.

Jest też przykład matki, która spędzając trzydzieści minut dziennie przed lustrem i robiąc sobie makijaż, narzeka, jak fatalnie wygląda, nieświadomie wysyłając komunikat, że wygląd jest wskaźnikiem poczucia własnej wartości. Albo ojciec użalający się nad swoją pracą i stale narzekający na swojego szefa, przeładowany czas pracy czy obciążenia wynikające ze zbyt wielu obowiązków, który bezwiednie wysyła komunikat, że praca jest ciężką harówką i czymś, czemu należy się sprzeciwiać. Utyskiwania ojca odwracają uwagę od autentycznej i odważnej konfrontacji z sytuacją, z którą nie potrafi sobie poradzić. Dzieci wychwytują wszystkie te sygnały i wcielają je we własny repertuar zachowań.

Kiedy działania rodziców są spójne z ich intencjami, są w stanie zajmować się dziećmi w uczciwy sposób. Dzieci wychowywane w takim duchu wiedzą, że mogą ufać temu, iż rodzice kierują się takimi samymi zasadami, jakich wymagają od nich, co tworzy kulturę życia, do której wszyscy się stosują. Przykładowo, dzieci dużo chętniej będą wykonywać podstawowe czynności w domu — na przykład ścielenie łóżka każdego ranka — jeśli widzą, że rodzice ścielą własne. Nasze pociechy nieustannie chłoną to wszystko, co robimy. W każdym momencie obserwują nas i słuchają, tworząc zapisy w swoich umysłach. Dla mnie jako świeżo upieczonej matki, uświadomienie sobie, że odtąd wszystkie moje wybory będą miały wpływ na inną ludzką istotę, było nie lada ciężarem. Bez względu, czy zamawiałam napój dietetyczny czy wodę, frytki czy sałatkę, uprawiałam gimnastykę czy siedziałam przed telewizorem — cokolwiek robiłam, nie dotyczyło to już tylko mnie samej. To, w jaki sposób wykorzystywałam czas, radziłam sobie z lękiem, znosiłam porażki, cieszyłam się z sukcesów, w jakiej relacji pozostawałam ze współmałżonkiem, czy jak dbałam o moje finanse — wszystko miało wpływ na to, jak inny człowiek pokieruje kiedyś swoim życiem. Na początku myślałam — Czy potrafię udźwignąć tak wielką odpowiedzialność? Potem jednak odkryłam, że to, co na starcie wydawało się tak trudne, może się udać w spokojnym zaciszu domowego ogniska, w którym zamiast konfliktów wynikających z narzucania dyscypliny i kontrolowania, panują radość i miłość.

VIII

Jak skutecznie mówić „tak” lub „nie”

Dawanie bądź pozbawianie czegoś dziecka tylko dlatego, że tak podpowiada nam podświadomy scenariusz — czyli nasz bagaż nierozwiązanych i niewyrażonych emocji — a nie dlatego, że dostrajamy się do jego rozwojowych potrzeb aż prosi się o konflikt.

Pewna matka skarżyła się — Nienawidzę tego, że moje dzieci używają niecenzuralnych słów. Często wypowiadają słowa na „k…”, ”ch…”, ”p…”, a ja nie mogę już tego znieść. Nigdy nie używamy w domu takiego języka. Nie mam pojęcia, skąd się tego nauczyły.
Kiedy wyrażasz niezadowolenie odnośnie języka, którym dzieci się posługują, to jak to robisz? — zapytałam.
Po prostu mówię, żeby nie używały takich wyrazów — odpowiedziała.
A jak często to powtarzasz?
Oh, ze sto razy dziennie… już mam dosyć tego powtarzania!
A więc pozwól, że o coś cię zapytam — gdyby twoje dzieci cię biły, czy powtarzałabyś im sto razy żeby przestały?
Oczywiście, że nie. Od razu wyjaśniłabym, że bicie jest zupełnie nie do zaakceptowania.
A jak myślisz, czy one by posłuchały?
Gdy mówię TYM tonem? Oczywiście. One wiedzą, że wtedy jestem śmiertelnie poważna.
To znaczy, że w innych przypadkach tak naprawdę nie myślisz tego, co mówisz — i twoje dzieci to wiedzą.

Rodzice narzekają — Kiedy mówię dziecku ‘nie’, to ono się wścieka. Ale gdy powiem mu ‘tak’ — nie ma problemu. W jaki sposób mam mówić ‘nie’ i sprawić, aby zaakceptowało moją decyzję? Zaskakuje ich, gdy wyjaśniam, że to wcale nie jest kwestia „tak” lub „nie”. Tu chodzi raczej o to, czy dziecko czuje, że rodzic wykazuje pełną harmonię pomiędzy swoimi czynami i decyzjami. Gdy rodzic jasno sygnalizuje powód swojego „tak” lub „nie”, dziecko zareaguje właściwie.

Jak często mówimy dzieciom „tak” bez głębszego przemyślenia tego, co mówimy? Zwykle nasze „tak”, nie jest prawdziwym tak, które mówi się z pełnym przekonaniem, mając na uwadze wszystkie aspekty danej sprawy, lecz bardziej impulsywną, bezmyślną reakcją, odzwierciedlającą raczej nasz nastrój, a nie to, czego wymaga sytuacja. Ponieważ nasze „tak” nie jest autentyczne, dzieci szybko zdają sobie sprawę, że jest przypadkowe. Podobnie, ponieważ wiele razy mówimy „nie”, kiedy faktycznego nie ma takiego powodu — dzieci również odbierają to jako coś mimowolnego i niezamierzonego. W rezultacie zarówno nasze „tak”, jak i „nie” nie mają prawdziwego znaczenia i doniosłości, co oznacza, że można się z tym sprzeczać, a nawet zmienić dla świętego spokoju.

Jeśli rodzice sami nie stosują się do rodzinnych zasad, próba ich wyegzekwowania od dzieci tym bardziej kończy się porażką. Fascynujące jest to, w jaki sposób dzieci pociągają za sznurki zachowań swoich rodziców celem przetestowania, czy oni na pewno mają na myśli to, o czym mówią. Na przykład, dziecko prosi o sprzęt iPod Touch, ponieważ mają go wszyscy jego rówieśnicy. Rodzic wie, że dziecko w ogóle tego nie potrzebuje i uważa, że ten gadżet jest tylko chwilową zachcianką. Jednak chcąc zadowolić pociechę i nie będąc do końca pewnym swoich przekonań, ustępuje tym prośbom.

Byłoby lepiej, gdyby rodzic powiedział — Naprawdę wiem i słyszę, że chcesz mieć iPoda. Podyskutujmy, dlaczego on jest dla ciebie taki ważny. Jeżeli razem zgodzimy się, że wniesie coś wartościowego do twojego życia, zrobimy wszystko, abyś go miał. To może oznaczać, że ja zapłacę za niego jedną część kwoty, a ty drugą. Musimy także wspólnie ustalić, jak i kiedy będziesz z niego korzystać.

Kiedy dialog zostanie poprowadzony w ten sposób, dziecko zaczyna rozumieć, że rzeczy nie daje się i nie odbiera przypadkowo, ale za każdą decyzją kryją się ważne powody, które wymagają głębszego namysłu. Poprzez logiczne i sensowne rozmowy dziecko zaczyna odczuwać, że rodzice są jego sojusznikami, a nie oponentami. Kiedy rodzic i dziecko znajdą wspólnie rozwiązanie w danej kwestii, które zaspokaja oczekiwania obu stron, wówczas rodzic nie musi wchodzić w rolę kontrolującego. Upewnia się, że dziecko jest wystarczająco dojrzałe, aby dotrzymać warunków umowy. Jeśli dziecko nie jest wystarczająco dojrzałe, a rodzic nadal decyduje się godzić na taką umowę, musi w pełni zdawać sobie sprawę z bałaganu, który to spowoduje, gdy jego oczekiwania nie zostaną spełnione. W ten sposób sumienni rodzice odrabiają własną pracę domową związaną z wyrażaniem swoich emocji, zanim powiedzą „tak” lub” nie” swoim dzieciom.

Kiedy we własnym życiu rodzice wykazują harmonię i spójność, ich dzieci o wiele szybciej godzą się z decyzją odmowną, jeśli wymaga tego sytuacja. Dziecko rozumie, że rodzic nie mówi „nie” tylko dlatego, aby poćwiczyć mięśnie twarzy. Gdy zostanie wykluczona wszelka przypadkowość, co do używania „tak” bądź „nie”, dzieci uczą się ufać, że zawsze istnieje ważny powód, dla którego rodzic podjął taką, a nie inną decyzję, co pomaga mu ją zaakceptować. Dawanie bądź pozbawianie czegoś dziecka tylko dlatego, że tak podpowiada nam podświadomy scenariusz — czyli nasz bagaż nierozwiązanych i niewyrażonych emocji — a nie dlatego, że dostrajamy się do jego rozwojowych potrzeb aż prosi się o konflikt.

Ale jeśli mamy jasność co do intencji naszych decyzji i jesteśmy świadomi słabych stron zarówno swoich, jak i dziecka, to choć może mu się nie podobać to co słyszy, będzie w stanie uszanować fakt, że działamy szczerze i uczciwie. Pewien rodzic skarżył się, mówiąc — Mój syn błagał o zakup X-Boxa i teraz nie mogę go od niego odciągnąć, co prowadzi do niekończących się konfliktów i awantur. Inny rodzic mówił — Moja córka uparcie prosiła, żebym pozwoliła jej mieć telewizor w pokoju. No i teraz non stop na nią wrzeszczę, żeby go wyłączyła. Tego typu działania, które wydają się być aktem uprzejmości w stosunku do dzieci, szybko przemieniają się w źródło konfliktów.

Zawsze wtedy odpowiadam — Czy wiesz, dlaczego kupiłeś sprzęt elektroniczny dziecku? Czy został jasno przedstawiony powód takiej decyzji?
Odpowiadają nieśmiało — No cóż, chodzi o to, że wszyscy to mają. Dziecko czuje się gorsze od rówieśników, jeśli nie ma takiej rzeczy.
To, że ktoś ma coś podobnego nie może być powodem, dla którego miałbyś to samo kupić swojemu dziecku — wyjaśniam. Jeśli w środku czujesz, że ono będzie nadmiernie pobudzone albo stanie się uzależnione, to nabywając dany sprzęt raczej nie działasz na jego korzyść. Powodem, żeby kupić cokolwiek powinno być ogólne dobro dziecka lub dobro całej rodziny.

Wiele lat temu nauczyłam się, aby nie ulegać naciskom — czy to ze strony własnej córki, czy ze strony społeczeństwa. W naszej kulturze można dostrzec ogromną presję pochodzącą a to ze strony rówieśników czy szkoły, galerii handlowych, telewizji czy Internetu. Te wszystkie czynniki wywierają tak ogromną presję, że bardzo istotne jest, abyśmy podejmowali decyzje oparte na naszym wewnętrznym przekonaniu, które odpowiednio wpłyną na dzieci i będą skuteczne. Decyzje muszą płynąć z naszego serca, a nie być wynikiem jakiejkolwiek presji czy nacisku. Tylko w ten sposób nasze „tak” stanie się zielonym światłem, a nasze „nie” będzie oznaczać niepodważalne „stop” — i dzieci nie będą się opierać, ponieważ poczują stojącą za tym potężną obecność serca, która jest zestrojona z rzeczywistością.

To oczywiste, że jako człowiek mogę być poirytowana, kiedy moja córka stale marudzi — ale to nie zmieni mojej decyzji, ponieważ jest dobrze przemyślana. W odpowiednim czasie Maja z pewnością zrozumie, że moje „nie” nie wypływa z tego, że jestem złośliwa, ale z pewnością istnieje jakiś inny uzasadniony powód. Z łatwością mogłabym powiedzieć jej „tak” dla świętego spokoju, albo żeby ją zadowolić, ale to, co przychodzi łatwo i sprawia, że przez chwilę czujemy się komfortowo nie ma nic wspólnego z prawidłowym wychowaniem dzieci. To jest zdecydowanie kwestia jasnego sprecyzowania ich autentycznych potrzeb — potrzeb, które są niezbędne dla całościowego, emocjonalnego rozwoju.

W chwili, kiedy rodzice mówią — Moje dziecko bez przerwy przesiaduje przed komputerem i szpera w Internecie — wyjaśniam, że problemem wcale nie jest Internet. Sprzęt elektroniczny sam w sobie nigdy nie jest problemem. Problemem jest brak klarowności co do tego, czemu ma on służyć. Arbitralnie podejmowane decyzje dotyczące tego, że dzieci mogą lub nie oglądać ulubiony program telewizyjny, czy mogą lub nie surfować po Internecie, osłabiają doniosłość i znaczenie naszego „tak” lub „nie” — co więcej, zachowując się w ten sposób doprowadzamy do tego, że te słowa przestają mieć jakikolwiek głębszy sens.

Przejrzystość w tej kwestii musi pochodzić od rodzica. Zadaj sobie pytanie — kiedy ty korzystasz z elektroniki? Czy twoja relacja z takimi gadżetami jest dwuznaczna? Na przykład, z jednej strony możesz czuć ogromny wstręt wobec wpływu nowoczesnych mediów na twoje dziecko, a z drugiej być może sam zasiadasz przed ekranem komputera i logujesz się na Facebooka, kiedy tylko masz okazję.

Być może nieraz mówisz dziecku „wyłącz wreszcie ten komputer”, a mimo to sam go włączasz, gdy nie chcesz, aby ci przeszkadzały — w efekcie wysyłając komunikat, że to czy mogą, czy nie mogą korzystać z określonego sprzętu zależy tylko i wyłącznie od twojego chwilowego nastroju. Czy to teraz jasne, dlaczego dzieci złoszczą się, gdy mówimy „nie” z kompletnie wymyślonego na poczekaniu powodu? Nie samo słowo „nie” jest tutaj problemem, ale to, jak je wykorzystujemy. Istotne jest, aby rodzic był przekonany co do wypowiadanego „tak” lub „nie” na głębszym poziomie swojej intencji. To „tak” czy „nie” musi być celowe. Celowe nie po to, żeby narzucić kontrolę, ale dlatego, że właśnie tego wymaga dana sytuacja. Wtedy nasze „tak” lub „nie” będzie zestrojone z tym, co jest w danych okolicznościach .

Prześledźmy przykład — wszyscy wiemy, że nie powinniśmy jeść używając do tego stóp. Czy to podlega jakiejkolwiek dyskusji? Czy nasze dzieci potrzebują jakiegoś przymusu albo nagrody, żeby podążać za tym konwenansem, jasno określającym sposób spożywania posiłków? Nie, one wyłapują to ze spójności naszego modelu zachowania.

Mówiąc o przekonaniu co do różnych rzeczy, pieniądze są jednym z tych elementów, gdzie rodzice często czują się winni i działają w oparciu o fałszywe poczucie ja, a nie tego, co jest najlepsze dla rodziny. W przypadku, gdy rodzina odczuwa brak gotówki, ważne jest, aby wszyscy jej członkowie mieli tego świadomość i nikt nie udawał, że jest inaczej. Jest to jedna z tych stron realnego życia, która — o ile rodzina w jakiś sposób nie poprawi swojej sytuacji materialnej — nie podlega dyskusji. Jako, że w większości przypadków sytuacja finansowa poprawia się stopniowo w dłuższej perspektywie czasu, rozsądną decyzją jest zapoznać wszystkich członków rodziny z aktualnymi okolicznościami. W ten sposób mądre korzystanie z rodzinnego budżetu stanie się wartością całej rodziny, której uczą się również najmłodsi. Oczywiście dzieciom może nie podobać się to, że nie mogą mieć niektórych luksusowych przedmiotów, którymi cieszą się ich rówieśnicy, jednak… to wcale nie musi się im podobać. Ostatecznie istnieje tak wiele rzeczy w życiu, które mogą nam nie odpowiadać, a mimo to są częścią naszej rzeczywistości.

Manipulacja zakrada się wtedy, gdy próbujemy zmusić dzieci, aby uwierzyły, że powinny coś polubić, podczas gdy one czują coś zupełnie innego. Lub wręcz przeciwnie, aby coś „znielubiły”, gdy faktycznie to uwielbiają. Nie dopuszczamy wtedy do głosu ich wolności w wyrażaniu swoich uczuć. W przypadku pieniędzy, jeżeli pozostaniemy uczciwi, co do naszej aktualnej kondycji finansowej i nie ulegniemy pokusie udawania kogoś bogatszego niż rzeczywiście jesteśmy, nie doznamy szoku z powodu niezadowolenia ze strony naszych dzieci. Oczywiście możemy pozwolić im wyrazić swoje niezadowolenie, ale bez zawstydzania czy ulegania ich woli.

Jeżeli mamy jakieś podświadome problemy w kwestii pieniędzy, to one na pewno wyjdą na jaw w relacjach z dziećmi. Jeśli jesteśmy konfliktowi, nasze dzieci również będą konfliktowe. Jeśli nie mamy klarowności, nasze dzieci też nie będą jej miały. Będą stale domagały się rzeczy, na które nas nie stać, ponieważ brak przejrzystości w nas samych powoduje, że sprawiamy wrażenie — co dzieci w lot wychwytują — że stać nas na rzeczy, na które tak naprawdę w ogóle nie możemy sobie pozwolić. Na przykład one widzą, jak wydajemy pieniądze na swoje zachcianki — albo na inne cele — choć dopiero co mówiliśmy, że ich „nie mamy”.

Sednem sprawy zawsze jest jasność i przejrzystość. Pierwszym krokiem do klarowności będzie dokładne przyjrzenie się naszej rzeczywistości. Czy naprawdę wiemy, jaka ona jest? Czy my ją zaakceptowaliśmy? Czy się z nią zgadzamy? Dopóki nam się to nie uda, dzieci też jej nie zaakceptują — co skończy się biadoleniem i narzekaniem. Sami ich nauczyliśmy, że jeśli wystarczająco pomarudzą, to my się poddamy. Wychwytując nasz wewnętrzny konflikt, stały się ekspertami w wykorzystywaniu go. Pamiętajmy, że nasze wewnętrzne, niejednoznaczne podejście do pieniędzy jest dużo silniejsze, niż to, co mówimy, ponieważ to nasza energia najbardziej oddziałuje na dzieci — a energia w tym przypadku niesie informację, że być może znajdą się pieniądze na to, czego chcą, o ile będą wystarczająco uparte. Kiedy nie otrzymują tego, czego chcą, nie rozumiejąc prawdziwej przyczyny, mają do nas żal i pretensje. W ten sposób tylko napędzamy ich negatywne zachowanie.

Jeśli my sami w pełni nie zaakceptujemy swojej rzeczywistości, nie będziemy klarowni wobec naszych dzieci. Wtedy najczęściej uciekamy się do manipulacji. Nieraz rodzice przekazują takie komunikaty — Jesteś taki zachłanny, powinieneś się wstydzić. Nie wiesz, że pieniądze nie rosną na drzewach? Czy myślisz, że ja śpię na pieniądzach? Zawstydzając w ten sposób dzieci za ich szczere pragnienia, okazujemy brak szacunku dla ich uczuć.

Nasze dzieci mają pełne prawo chcieć pewnych rzeczy — to zupełnie normalne i zdrowe… i wskazuje na więź, jaką mają ze swoim życiem. To wcale nie oznacza, że są chciwe czy zachłanne. Niezdrowe może być natomiast odczucie dziecka, że jego własna wartość jest ściśle związana z posiadaniem rzeczy, których tak bardzo pragnie. Istotne jest więc, aby rodzice dobrze przemyśleli cel, któremu ma służyć dana rzecz, a nie ulegali żądaniom kupna bez jasnego określenia warunków.

Najważniejsze jest znać swoją faktyczną sytuację, to jakimi środkami dysponujemy i jakie są nasze ograniczenia finansowe, po to, aby konflikt pomiędzy potrzebami rodziny, a pragnieniami dziecka nie przerodził się w wojnę. W pełni rozumiem twoje potrzeby — możemy powiedzieć naszemu dbającemu o wizerunek nastolatkowi — ale nie uważam, że koniecznie trzeba wydać 300$ na parę adidasów. Wiem, jak bardzo chcesz je mieć. Więc skoro są dla ciebie takie ważne, pomogę ci wymyślić plan, jak sam mógłbyś na nie zarobić. W ten sposób mamy szansę uszanować uczucia dziecka, a jednocześnie zaznajomić je z rzeczywistą sytuacją finansową rodziny.

W takich sytuacjach najważniejszą rzeczą, której uczymy dziecko jest to, że ono nie tylko ma prawo do posiadania swoich pragnień, ale i to, że my jako część jego świata, w pełni pomożemy mu w ich realizacji, o ile zechce się zaangażować. W ten sposób uczymy dziecko wyznaczać sobie konkretne cele. Dodatkowo dzieci uczą się, że bez względu na to, jak nieraz trudno jest coś osiągnąć, to wszystko jest potencjalnie możliwe do realizacji za pomocą partnerstwa, odpowiedniej komunikacji, dialogu i własnej pracy. Nasze pociechy odkrywają, że są aktywnymi współtwórcami swojej rzeczywistości, będącymi w stanie urzeczywistnić własne marzenia poprzez działanie. Takie dzieci będą w przyszłości podejmować bardzo trafne decyzje. Kiedy na tym poziomie okazujemy szacunek naszym dzieciom — zajmując się na poważnie ich pragnieniami — one przestają być pasywnymi odbiorcami naszych rozkazów, a zaczynają czynnie uczestniczyć we własnym życiu. Chwile potencjalnego konfliktu staną się wtedy okazjami do uczenia się, jak być aktywnym współtwórcą własnej rzeczywistości i przyszłości.

Oczywiście taki poziom zrozumienia nie pojawia się z dnia na dzień. Wymaga to sporego zaangażowania, które rodzic musi włożyć w każdą interakcję z dzieckiem przede wszystkim wtedy, gdy jego potrzeba kontrolowania staje się zagrożona. Tak naprawdę wszystkie chwile spędzone z dzieckiem są refleksją nad przeszłością i fundamentem dla przyszłości. Każde wypowiedziane „tak” lub „nie” musi być częścią jakiegoś spójnego i zrozumiałego dla dziecka komunikatu, a nie strzępka informacji, wypowiadanej raz na jakiś czas bez konkretnego powodu. Po takich lekcjach na temat zgodności i konsekwencji ono nie będzie płynęło przez życie bez pewności czy ma stosować się do zasad, czy postępować wbrew nim. Tak przygotowane do życia będzie funkcjonowało w pełnej harmonii, traktując otaczającą je rzeczywistość taką, jaka jest.

IX

Nie jesteś producentem filmowym

Zawsze trzeba sprawdzać, czy my jako rodzice nie mamy obsesji na punkcie własnego scenariusza, w którym brak miejsca na wyrażenie własnych uczuć i woli przez dzieci.

Każdy z nas produkuje w głowie film, w którym życie wygląda tak, jak według niego powinno być. Obsadzamy w nim również nasze dzieci i sugerujemy, w jakich rolach chcemy ich widzieć. W niewielkim stopniu bierzemy pod uwagę to, czy one zgadzają się na te role. Narzucamy im pewien scenariusz, nigdy tak naprawdę nie sprawdzając, czy one aby na pewno pasują do danych wątków i odcinków.

Będąc w relacjach z innymi ludźmi lub dalszymi znajomymi, staramy się powstrzymywać od przyjęcia funkcji reżysera i dyrygenta. Wiemy dobrze, że jeśli narzucimy im zbyt wiele, oni po prostu szybko ulotnią się z naszego życia. Jednak w stosunku do dzieci, które de facto są zakładnikami naszej opieki, czujemy się bezkarni tworząc dla nich scenariusze, kupując kostiumy oraz przewidując puenty naszej filmowej produkcji. Nawet jeśli dzieci czują się stłamszone wyznaczonymi rolami, mają tylko dwie opcje. Albo się dostosować i po drodze zagubić swoje prawdziwe ja, albo walczyć, ryzykując, że i tak zostaną pokonane. To, jak dziecko rzeczywiście zareaguje, determinuje wszystkie problemy wychowawcze, przed jakimi stają rodzice.

Zazwyczaj jesteśmy bardzo oddani kręceniu i konkretyzacji naszych podświadomych produkcji filmowych, przez całe życie wydając na nie krocie i walcząc do upadłego, aby móc je zrealizować. Kiedy jednak film nie sprzedaje się dobrze albo co gorsza, nie udaje się go urzeczywistnić, jesteśmy zdruzgotani. Wtedy wielu z nas głośno narzeka, ciska gromy, piekli się, wykrzykuje i obwinia każdego w zasięgu swojego wzroku. Rzecz jasna, w najbliższym zasięgu są nasze dzieci…

Często sama obserwuję sposób, w jaki mój podświadomy film rozgrywa się w moim własnym domu. W jednej z takich produkcji obsadziłam siebie w roli „Żelaznego Szefa Kuchni” (ang. Iron Chef America — amerykański program kulinarny, w którym uczestnicy konkurują ze sobą przygotowując jak najsmaczniejsze potrawy z wykorzystaniem sekretnych składników — przyp. tłum.) wygrywającego światowy konkurs w ekskluzywnym gotowaniu. Pewnego popołudnia wpadłam na pomysł, aby przygotować córce warzywne lasagne. Byłam pewna, że sprawię jej tym wielką radość. Ostatecznie, ileż to matek przygotowuje wielowarstwową, domowej roboty lasagne dla dziecka, ot, jako skromną przekąskę na popołudnie?

Kiedy Maja wróciła ze szkoły, nie mogłam się doczekać, kiedy zaprezentuję jej efekt mojej pracy. Ta daa! — wykrzyknęłam, odkrywając moje dzieło. Maja rzuciła okiem od niechcenia i powiedziała — Co to? Nie jadam takich rzeczy. Zatkało mnie. Zła odpowiedź! — chciałam wrzasnąć. Powtarzaj tu zaraz za mną — Ooo, cudownie, to wygląda niesamowicie! Mam wiele szczęścia, że moja mama jest najlepszą kucharką na świecie. Podczas gdy w środku siebie dalej krzyczałam — Harowałam przy tej lasagne, żeby jak najlepiej ci smakowała, a wszystko co dostaję w zamian to niewdzięczność??!! — Maja spokojnie odeszła do swojego pokoju, zostawiając mnie z oczami wlepionymi w potrawę.

W tym momencie, w prawie pozacielesnym odczuciu, powróciła świadomość. Widziałam samą siebie na scenie — samotną i budzącą litość aktorkę. Oświetlały mnie światła reflektorów, ale teatr był pusty. Zobaczyłam, jak najpierw skonstruowałam w głowie całą fabułę i nawet ją zatytułowałam: Poświęcenie i Chwała. Widziałam tam moją podświadomą obsesję chęci zadowalania innych, która wywodziła się oczywiście z pragnienia bycia kimś wartościowym, zarówno jako osoba, jak i matka. W tej bezcennej chwili zdałam sobie sprawę, że mam wybór. Mogłam udawać, że to wcale nie był żaden film i obwiniać Maję, że mnie uraziła, albo mogłam zanurzyć się w swoje głębsze „ja” — prawdziwą mnie, z dala od wymyślonej roli w filmie — co pozwoliłoby mi nawiązać kontakt z córką jako realną ludzką istotą, a nie kimś, kto „powinien doceniać wszystko, co dla niej robię”.

Gdybym pozwoliła podświadomości całkowicie mną zawładnąć moja zwyczajowa postawa kazałaby mi prawić kazania. Na pewno zbeształabym córkę, mówiąc — Jesteś bardzo niegrzecznym dzieckiem! Jak możesz okazywać taki brak szacunku?! Nie wiesz, że ludzie głodują w Afryce? Czy zdajesz sobie sprawę, jak ciężko pracowałam dla ciebie nad tym posiłkiem? Co stało za takim impulsem dążącym do wytykania, obwiniania i poniżania córki, aż do momentu, gdy zrozumie, co ja czułam? To proste — podświadoma potrzeba dominacji, podtrzymanie hierarchicznej relacji z dzieckiem i utrwalenie mojej roli jako matki. Kogo obchodzi, że Maja zostałaby całkowicie stłamszona? Kogo obchodzi, że lekcją, jaką wyniosłaby z tego wydarzenia byłby wniosek, że nie może być prawdziwa, a bycie autentycznym jest niebezpieczne i spotyka się z karą.

„Żelazny szef kuchni” jest tylko jednym z wielu moich filmów. Inne można by określić wspólnym tytułem Udręczona matka… w różnych interpretacjach:
Jestem zajęta. Jestem wyczerpana.
W tym domu to ja robię wszystko.
Dlaczego tylko moje dziecko jest takie trudne? To zawsze przydarza się właśnie mnie.
Jestem tak bardzo świadoma i pozostaję w stanie ZEN, aż do momentu, kiedy rodzina przekroczy próg domu.
Moi przyjaciele podzielili się ze mną swoimi ulubionymi produkcjami:
Dzieci muszą słuchać bez względu na wszystko.
Edukacja jest najważniejsza.
Miałam beznadzieje dzieciństwo, za to moje dzieci będą szczęśliwe.
Haruję 24 godziny na dobę, więc dzieci będą miały lepsze życie niż ja.

Oto tematy, jakie towarzyszą nam jak zdarta płyta, odtwarzająca się na okrągło w głowie. Ze względu na fakt, że takie tematyczne wersety tkwią w nas od bardzo wielu lat, stały się niemal jak nasza druga skóra — jak ta część, która tak do nas przyległa, że rzadko ją zauważamy i rozpoznajemy. Ponieważ „zdarte płyty” stanowią zawiłą część naszej psychiki, rzadko poddajemy w wątpliwość ich obecność i słuszność. Gdybyśmy tylko zechcieli spojrzeć na nie z dystansu, okazałoby się, że zawsze obsadzamy siebie w tych najbardziej prawych, cierpliwych, hojnych i poświęcających się rolach. Druga strona zaś na ogół jest tą, która ponosi winę.

W przypadku mojej kreacji jako Żelaznego Kuchmistrza i wykonania lasagne, okazało się, że mam córkę o silnej woli, która potrafi wypowiadać swoje zdanie. Po części to jej natura, a po części wzorzec zachowania, który pokazuje, jak ja i mój mąż podchodzimy do świata, co z kolei wzmacnia jej własne skłonności. Gdybym ją ukarała, zareagowałaby z pełną mocą, oznajmiając prawdopodobnie — Powiedziałam ci, że nie chcę tego jeść. Przestań mnie zmuszać! I pewnie doszłoby do słownej przepychanki.

Nie waż się mówić do mnie takim tonem — fuknęłabym na nią.
Mamo, przestań mówić takie rzeczy — krzyknęłaby z pewnością. Nie robię nic złego — to ty robisz.
W tym momencie mogłabym uciec się do prawideł uniwersalnej dyscypliny, stosując technikę czas na przerwę. Wykorzystując to podejście, moja reakcja mogłaby być taka — Idź do swojego pokoju młoda damo aż do czasu, kiedy nauczysz się dobrych manier!

Z tego, co dotychczas zaobserwowałam i przeczytałam na temat wychowania dzieci, to właśnie ta technika jest najbardziej powszechna i stosowana przez rodziców. Jednak, wiara w skuteczność takiego podejścia jest iluzją. Na jednej płaszczyźnie może się wydawać, że trudna sytuacja została zażegnana, ale tak naprawdę konflikt został jedynie odroczony. Unikanie problemu wcale go nie rozwiązuje. Wręcz przeciwnie, utrwala tylko komplikację, która nie powinna w ogóle zaistnieć.

Może zapytacie dlaczego twierdzę, że nie było o co kruszyć kopii? To proste. Wszystko zaczęło się od wykreowania mojego filmu — pomysłu na to, jak sprawy powinny wyglądać. Problemem wcale nie była odpowiedź Maji, a raczej to, że nie podobało mi się, jak ona odpowiedziała. Ponieważ nie podążała za rolą z mojego scenariusza (zachwytu nad moją pracą) i uderzyła bezpośrednio w moje ego, mogłam zrobić z tego awanturę. Za to, że córka śmiała się oddalić od matczynych oczekiwań, w mojej głowie pojawiła się myśl, że zasługuje na jakąś formę kary.

Już prawie wchodziłam w swój dramat, który kompletnie ignorował autentyczne ja Maji. Wszczynając go, byłam tak pochłonięta swoją rolą cudownej kucharki, że to, co było ważne dla córki, prawie nie znajdywało miejsca w moim toku myślenia. Kiedy Maja śmiała obnażyć swoją duszę, wyznając własne uczucia, kusiło mnie, aby kompletnie zlekceważyć jej prawo do wyjawienia swojego zdania. Ale gdybym tak zrobiła, oznaczałoby to, że ignoruję jej bycie sobą.

Jak już wspomniałam, Maja ma mocny charakter. Jakby to wyglądało, gdybym miała bardziej uległe dziecko? Prawdopodobnie skuliłoby się w sobie na moje reprymendy, dostosowując do moich wymagań. Ukrywając własne uczucia, takie dziecko prawdopodobnie zjadłoby grzecznie lasagne, a nawet oddało hołd mojemu narcystycznemu głodowi bycia docenionym. Owszem, osiągnęłabym swój cel, realizując własny scenariusz, ale jakim kosztem? Stałoby się to za cenę autentyczności dziecka. W ten sposób ono nauczyłoby się, że ludzie mogą lekceważyć jego uczucia — i to nie tylko jego matka, ale później w życiu również inni mogliby je nadużywać i wykorzystywać. Czy teraz dziwi was fakt, że tak wiele dziewcząt, kiedy dorośnie, staje się ofiarami mężczyzn, którzy je znieważają?

Może pomyślicie — No dobrze, ale przecież dziecko powinno uczyć się zjadać wszystko, co postawimy przed nim na stole. Dziecko nie może żądać croissant’ów, kiedy w domu mamy tylko tosty. To prawda, że dziecko nie może dostać tego, co niedostępne. Jednak, kiedy odsuniemy na bok nasze kontrolujące ego, okaże się, że możemy przygotować tosta, na jego ulubiony sposób. Taką drogą wychowywanie staje się wspólnym przedsięwzięciem, w którym potrzeby zarówno rodzica, jak i dziecka brane są pod uwagę.

Zawsze trzeba sprawdzać, czy my jako rodzice nie mamy obsesji na punkcie własnego scenariusza, w którym brak miejsca na wyrażenie własnych uczuć i woli przez dzieci. Jeśli wybierzemy taką drogę, zostaniemy pozbawieni jakichkolwiek środków zaradczych oprócz narzucania dyscypliny. Jednak nawet wtedy, dziecko, aby być uczciwym i zachować resztki własnej godności nie będzie non stop podążać za naszymi żądaniami i na pewno będzie nam się sprzeciwiać. Aby stanąć w swojej obronie, do czego jak każdy człowiek ma prawo, dziecko musi zaatakować lub odepchnąć.

Wychowywanie nie polega na kruszeniu asertywności, ale na zachęcaniu do niej, a wtedy dziecko staje się w pełni rozwiniętą, zdrową istotą, znającą własny umysł, i kimś, kto nie obawia się wyrazić własnego zdania, bez względu na fakt, że może to zdenerwować nasze ego i pójdzie w odwrotnym kierunku niż ten zaplanowany w naszym scenariuszu. To dynamika, która wypływa z rodzicielskich scenariuszy jest tym, co tworzy potrzebę dyscypliny. Kiedy mówię „program”, mam na myśli zbiór naszych przekonań, łącznie z wyobrażeniami i oczekiwaniami, które żywimy, ale nie jesteśmy ich świadomi. One obejmują przeróżne zagadnienia, w tym to, jak definiujemy Boga, co to znaczy odnieść „sukces” w życiu, co czyni kogoś pięknym, jak radzimy sobie z porażką czy z trudnymi doświadczeniami, co czyni dziecko dobrym, jaki to jest dobry partner — tak naprawdę, każdy aspekt naszego codziennego życia. Nawet jeśli nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy uwikłani w nasze wyobrażenia o tym, jak rzeczy powinny wyglądać, one są tą siłą, która steruje naszymi relacjami.

Przekonanie, że dziecko powinno jeść wszystko, co postawimy przed nim na stole, jest wyrazem skrajnej nietolerancji, która nie bierze pod uwagę jego preferencji. Partnerska relacja rodzic — dziecko nie ma wtedy racji bytu. Rodzic staje się dyktatorem u władzy. Równocześnie, nie życzymy sobie, aby dziecko stało się despotą w przyszłości. W drugiej skrajności dzieci mogą jeść cokolwiek zechcą — na przykład każdego dnia frytki i desery lodowe. Obie krańcowości są niezdrowe. Ideałem jest droga prowadząca pośrodku, gdzie rodzic rozumie, że i on i dziecko mają swoje upodobania i każde z nich powinno zostać wzięte pod uwagę. Mądry rodzic, owszem, prowadzi dziecko, ale nie w despotyczny i samowładny sposób. On rozumie, że dopóki nie uszanuje się uczuć dziecka, nie ma mowy o zdrowych relacjach i trwałych rozwiązaniach.

Dopiero kiedy dotarło do mnie, że odmowę zjedzenia lasagne interpretowałam jako atak na mój podświadomy scenariusz, w którym jestem wyśmienitą kucharką, byłam w stanie spojrzeć na to inaczej. Uświadomiłam sobie, że tym, co mną powodowało była moja podświadoma potrzeba postrzegania siebie jako matki, która podejmuje trud przygotowania wspaniałego posiłku dla swojej córki, a nie to, co jest najlepsze dla niej. Postanowiłam nie skupiać się na tym, jak Maja powinna zareagować na moje „wspaniałe matkowanie”, a zamiast tego po prostu wyrazić swoje uczucia. Wiesz, kochanie — powiedziałam — mama starała się zrobić coś, co by ci smakowało. Maja odpowiedziała — Wiem, że tak było Mamo. Dziękuję, ale następnym razem nie staraj się tak bardzo. Lubię jadać warzywa osobno, a nie razem, tak jak w lasagne. Wierzę, że stało się tak dlatego, że nie zepchnęłam jej do pozycji obrony i tym samym mogła wyrazić swoje upodobania w prosty sposób. Wzięłam więc talerz i odłożyłam go na bok — a wraz z nim moje ego. Maja, jak gdyby nigdy nic kontynuowała czytanie książki, nieświadoma zażartej walki, jaką wcześniej toczyłam w swojej głowie. Dla niej to była po prostu kwestia jadania warzyw tak, jak lubi, a nie moich cudownych umiejętności kulinarnych, z całym emocjonalnym przywiązaniem do tego tematu.

O dziwo poczułam ulgę. Coś we mnie intuicyjnie wiedziało, że uniknęłam dużego rodzicielskiego błędu. Po prostu nie wdrażając swojego podświadomego scenariusza nie kontynuowałam dramatu. Dla mnie to było wielkie święto. Zdałam sobie sprawę, że idea „dyscyplinowania” jest niczym więcej, tylko konstrukcją mentalną, która wyłania się z rodzicielskiej podświadomości. To, co uważamy za powód do dyscypliny, wcale nie wynika z postępowania dziecka, lecz z naszego emocjonalnego przywiązania do konkretnego wyobrażenia „jakie ono powinno być i jak powinno się zachować”.

Przyczyną, dla której tworzymy scenariusze, jak różne sprawy powinny wyglądać, jest nasza niemożność akceptacji samego siebie, a następnie innych „takimi, jacy są”. Kluczem do efektywnego wychowywania jest wyjście z filmu i wejście do świata „takiego, jaki jest”. Kiedy zaczniemy uznawać dzieci po prostu „takimi, jakie są”, wówczas przestaniemy je obwiniać za to, że nie są takie, jakimi chcielibyśmy, aby były. Nigdy więcej nie będziemy też próbowali ich zmieniać. W naszym rodzicielstwie zrezygnujemy z prób ciągłego kontrolowania, a zamiast tego staniemy się mądrym przewodnikiem swojego dziecka.

X

Porzuć ideę doskonałości

Kiedy zaczynamy aprobować i uznawać swoje niedoskonałości, pomagamy także naszym dzieciom. Stopień, w jakim one akceptują własne ułomności i potknięcia, będzie odpowiadał temu, na ile my akceptujemy i szanujemy samych siebie.

Pamiętam, jak pierwszy raz Maja popatrzyła na mnie, kiedy na nią nakrzyczałam. Jej spojrzenie zdawało się mówić — Dlaczego traktujesz mnie tak, jakbym była złym człowiekiem? Widząc córkę patrzącą na mnie w sposób, jakbym ją zdradziła, coś wstrząsnęło mną do głębi. W tamtej chwili stałam się dojmująco świadoma, że żadne dziecko z natury nie jest i nie czuje się złe. Takie poczucie bierze się bez wyjątku z tego, jak odnoszą się do niego inni ludzie, a szczególnie rodzice. Dzieciom nawet nie zaświta myśl, że coś jest z nimi „nie tak”, aż do czasu, kiedy sami im to zaszczepimy. A dlaczego myślimy, że coś jest z nimi nie tak? Ano dlatego, że są inne niż my.

Przykładem takiego konfliktu niech będzie Nancy i jej córka Samantha. Ich problemy zaczęły się wtedy, gdy dziewczynka skończyła dwa lata. Jesteśmy jak ogień i woda — mówi Nancy o dynamice między nimi i skarży się — W ogóle do niej nie docieram. Ona dokładnie wie, jak zagrać mi na nerwach. Czy rzeczywiście to Samantha próbuje wyprowadzić matkę z równowagi? Czy może raczej to, co dla Nancy jest szorstkie i opryskliwe, dla Samanthy jest po prostu bliższe jej naturze? Nancy jest uporządkowaną introwertyczką o łagodnych manierach — Samantha zaś to głośna, niesforna, nieuporządkowana i nieco nietaktowna dziewczynka. Innymi słowy, naturalny sposób bycia Samanthy stoi w opozycji do nacechowanej perfekcjonizmem natury Nancy.

Nie mogę przestać koncentrować się na niewłaściwych rzeczach, które ona robi — żali się kobieta. A uwierz mi, ona robi mnóstwo złych rzeczy. Czy to naprawdę Samantha jest taka zła? Ja uważam, że Nancy wskazuje jako złe te przymioty, które widzi w córce, a które nie należą do zbioru cech z jej wzorcowego obrazka o idealnym dziecku. Nie zdając sobie sprawy, kobieta wpadła w pułapkę karania i dyscyplinowania córki tylko dlatego, że jest inna niż ona. Każdą różnicę między nimi postrzega jako złe zachowanie. To zaś nieuchronnie uruchamia u Samanthy wrodzony mechanizm przetrwania, który sprawia, że jeszcze bardziej broni swoich praw.

Nieświadoma strona ludzkiej natury zakłada osądzanie i przyklejanie etykietek rzeczom, których nie rozumiemy, jako coś „złego”. Musimy pogodzić się z faktem, że dzieci często robią pewne rzeczy wbrew logice. Niektóre z takich zachowań będą wyzwaniem dla naszych pieczołowicie pielęgnowanych wyobrażeń od czasu do czasu, inne codziennie, a jeszcze inne nawet co chwilę. Kiedy sposób bycia czy postępowanie dzieci nie mieści się w naszym często ciasnym i sztywnym kanonie zachowań — pomimo że lubimy wierzyć, jak to bardzo jesteśmy tolerancyjni — osądzamy je bardzo surowo. Jak na ironię, to są ścieżki tylko w naszym mózgu, kreujące pewien zbiór poprawnych zachowań, podczas gdy dzieci nie mają jeszcze takiego pakietu. One są o wiele bardziej elastyczne i giętkie niż my. Prawda ta dotyczy szczególnie tych dzieci, które zbaczają z wytyczonych szlaków, które mają specjalne potrzeby, są nadmiernie wrażliwe, albo wykazują trudności w nauce czy problemy z koncentracją. Takie dzieci są nadzwyczaj czułe na negatywne oceny. Przez brak uważności, nieświadomie używając w stosunku do nich negatywnych określeń, uruchamiamy jeszcze więcej zachowań, które traktujemy jako te niemieszczące się w kanonie poprawnych zachowań.

Dopóki w naszym życiu podświadome filmy i wyobrażenia zostają przenoszone do codziennej rzeczywistości, będziemy tolerować tylko „dobre” według nas role, a pozostałe uznamy za „złe”. To zwykła projekcja. Ponieważ nie potrafimy przyjąć i przyznać się do naszych słabości, oddzielamy je od naszej świadomości, przypisując je komuś innemu. Dlaczego projektujemy (przenosimy) nasze ułomności na innych, zamiast po prostu przyznać się do nich? Powodem jest to, że nie zaakceptowaliśmy naszego własnego człowieczeństwa, z jego skłonnością do dalece nieświadomych, a nawet głupich błędów. Nie jesteśmy wystarczająco otwarci, aby zrozumieć, że ludzka istota i osobowość jest niezwykle różnorodna, złożona i posiada niezliczoną ilość cech. Fakt, że ktoś zbacza z utartego szlaku nie oznacza, że jest mniej normalny czy zły, a być może właśnie bardziej utalentowany i niezwykły. Nasze zapiekłe poglądy, aby każdy działał według naszego wzoru, mają zgubny wpływ na dzieci — zwłaszcza na te, które nie są w stanie obronić się przed takimi normatywnymi ocenami.

Pójdźmy o krok dalej. Kiedy twoje dzieci źle zachowują się w towarzystwie i wprawiają cię w zakłopotanie na przyjęciu, ponieważ według ciebie nie są wystarczająco społecznie przystosowane, jak reagujesz? Pewnie szorstko je krytykujesz i ostro oceniasz ich zachowanie. Dzieje się tak dlatego, ponieważ uważasz, że ich postępowanie nie jest powszechnie akceptowane i odstaje od głównego nurtu. Postrzegasz je jako odbicie własnej niedoskonałości, której nie możesz znieść i zaakceptować.

Czy to nie smutne, że nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie ani naszym dzieciom być postrzeganym w nieco mniej niż doskonałym świetle? Być człowiekiem znaczy być kimś niedoskonałym. Jeśli występujesz na scenie w szkolnym przedstawieniu i zapominasz swojej roli, jak się czujesz? Prawdopodobnie tak zażenowany, że najchętniej zapadłbyś się pod ziemię. W takim momencie torturujesz samego siebie myślami o tym, jak inni się z ciebie śmieją, a może nawet szydzą. Gdy podczas meczu piłkarskiego, który jest ważny dla twojej drużyny, tracisz piłkę w sytuacji, kiedy naprawdę liczy się to, czy ją przytrzymasz, jak się czujesz? Próbujesz ukryć swoje zakłopotanie, jak tylko potrafisz, zamiast potraktować to jako nic nieznaczący epizod, który nie ma związku z tobą jako osobą, i który nie umniejsza twojej wartości jako człowieka.

Autentyczne przygarnięcie swoich niedoskonałości jest trudną lekcją do przyswojenia w naszym własnym życiu, a co dopiero nauczenie tej sztuki dzieci. Większość z nas wykazuje trudności w zaakceptowaniu faktu, że nie jesteśmy idealni, a przez to powodujemy, że one również mają z tym trudności, obciążając się poczuciem winy, autoagresją, samoodrzuceniem czy brakiem aprobaty samego siebie. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają mnóstwo obiekcji i zahamowań co do własnego wyglądu oraz wagi. Wielu z nas martwi się o rozwój swojej kariery, ponieważ ma niskie poczucie własnej wartości. Uważamy, że nie zarabiamy tyle, ile chcielibyśmy. Każdy z nas posiada też pewne mankamenty, jeśli chodzi o funkcjonowanie w relacjach z innymi. Niestety, to wszystko odbija się na dzieciach. Rodzice nieuchronnie przekazują im swój brak pewności siebie związany z własnymi wadami, a one zaczynają postrzegać siebie w podobny sposób.

Oczywiście, pomimo że powinniśmy porzucić swoją potrzebę doskonałości, nie oznacza to, że nie obowiązują żadne reguły i że jest nam „wszystko jedno”. Zawsze możemy zachęcać dzieci do odważnego stawiania czoła wyzwaniom, jednak bez żądania, aby stały się perfekcyjne lub podporządkowywały się ogółowi. Pamiętam, jak próbowałam nauczyć tego Maję podczas rutynowych ćwiczeń w pisaniu. Jej pismo jest zwykle czytelne i bardzo wyraźne. Jednak kiedy pewnego popołudnia odrabiała lekcje, było chaotyczne i niestaranne. W delikatny sposób zasugerowałam, że mogłaby jeszcze raz przepisać kilka zdań i zastosować swój zazwyczaj schludny charakter pisma. Maja odebrała to jako afront — Mamo, obrażasz mnie. Ja naprawdę bardzo się staram. W jej oczach zebrały się łzy, kiedy dodała — Przykro mi, że nie podoba ci się to jak piszę. Zorientowałam się, że powinnam jej uświadomić, iż nasze zewnętrzne poczynania — na przykład nasz charakter pisma — nie przesądzają o naszej wartości jako ludzi. Odpowiedziałam więc — Dziękuję, że podzieliłaś się swoimi odczuciami. Nie musisz zmieniać pisma, jeśli nie chcesz. Ważniejszą rzeczą będzie to, jeśli będziesz pamiętać, że twoje pismo to nie Maja. Twoje włosy to nie Maja. Twoja twarz to nie Maja. Twój pokój to nie Maja. Twoje ubrania to nie Maja. Twoje stopnie to nie Maja. Nic z tego nie jest Mają. Jesteś czymś o wiele większym niż to wszystko — jesteś ponad tym. To kim jesteś, jest dużo bardziej niezwykłe i piękne, i stanowi twoją istotę. Ta istota nigdy nie może być brzydka, głupia lub gorsza. Jest zawsze dobra w takiej postaci, jaka jest. A więc kiedy ja lub twój nauczyciel albo inne dziecko mówi ci, że masz brzydką fryzurę czy niedbałe pismo, to pamiętaj, że, ponieważ to nie chodzi o prawdziwą ciebie, tylko o to, jak w danej chwili siebie wyrażasz, takie uwagi nie określają kim naprawdę jesteś. Pewnie teraz nie będzie to już takie bolesne, kiedy zasugeruję, żebyś pisała bardziej starannym pismem. Jakkolwiek zostawiam to twojej decyzji.

Córka patrzyła na mnie zdumiona. O czym ta mama do licha mówi? Dotarło do mnie, że na razie nie była w stanie wszystkiego pojąć, ale wiedziałam, że zasiałam ziarno, które przyniesie owoce, kiedy będzie na to gotowa. Maja odpowiedziała — No dobrze. Spróbuję jeszcze raz. To w końcu nic wielkiego, żeby to powtórzyć. Na jakimś poziomie zrozumiała, że wcale nie musi tak poważnie traktować zewnętrznych manifestacji swojej osobowości. Uczyła się przyjmować swoje niedoskonałości bez nadmiernego dramatyzowania, postrzegając je raczej jako okazję do nauki.

Kiedy zaczynamy aprobować i uznawać własne niedoskonałości, pomagamy także naszym dzieciom. Stopień, w jakim one akceptują swoje ułomności i potknięcia, będzie odpowiadał temu, na ile my akceptujemy i szanujemy samych siebie. Mamo, jesteś taka gruba — powiedziała Maja, kiedy któregoś dnia bawiłyśmy się w jazdę na barana. Spójrz na swoje obwisłe i gąbczaste pachy — dodała. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że mogę albo wziąć jej komentarz do siebie, pozwalając się zranić, albo uznać i zaakceptować swoją budowę ciała taką, jaka jest — pamiętając, że poczucie własnej wartości nie jest i nie musi być związane z naszym wyglądem. Zamiast więc powiedzieć, że jest niegrzeczna i mnie obraża, odpowiedziałam — Tak, wiem. Są jak skrzydła samolotu, prawda? Obie zachichotałyśmy.

Kiedy dziecko zda sobie sprawę, że rodzice pozostają zrelaksowani w kwestii swoich niedoskonałości i braków, to każdy brak perfekcji przyjmie jako zwyczajny, egzystencjalny fakt życia. Wtedy zamiast określać cechy swojej osobowości jako „dobre” lub „złe”, będzie uczyć się integrować wszystko płynnie i bez zakłóceń. Każde dziecko ucząc się chodzić, wiele razy potyka się i upada. Podobnie jest z naszymi niedoskonałościami. Kiedy po prostu uznamy je i przyjmiemy, zamiast rozważać, jak bardzo się ich wstydzimy, damy im czas do ewoluowania i zmiany w naturalnym tempie. A jak wygląda to w przypadku rodziców cierpiących na depresję lub tych, którzy nienawidzą i odrzucają samych siebie? Czy nie chodzi o to, że zamiast próbować sprawiać wrażenie kogoś doskonałego, po prostu za bardzo koncentrują się na swoich wadach i niedoskonałościach? Podczas gdy większość z nas projektuje (przenosi) poczucie własnych braków na inne osoby — tworząc rozdźwięk między tym, jak postrzegamy siebie i innych — osoba z depresją stwarza taki rozłam w sobie. Kieruje poczucie braku na samego siebie.

W obu przypadkach zagłuszona zostaje zdolność postrzegania siebie jako kogoś pełnego i kompletnego, razem z wszelkimi zaletami i ułomnościami. Wewnętrzna transformacja ma miejsce wtedy, gdy akceptujemy siebie bez megalomanii czy nienawiści — bez nastawienia typu Jestem idealny albo Jestem beznadziejny. Należy tolerować i uznawać naszą naturę „taką, jaka jest” bez żadnych zastrzeżeń. Wewnętrzny krytyk jest oceniającym despotą, bez jakiejkolwiek wartości. Jeśli okazujemy wielkoduszność samym sobie, to zamiast przepraszania za to, kim jesteśmy, zaczynamy przyjmować innych takimi, jacy są. Innymi słowy, empatia do siebie prowadzi do empatii wobec innych. W takiej atmosferze dzieci czynią doskonałe postępy.

Kiedy nasz podświadomy program zderza się z tym, kim są z natury nasze dzieci — bez względu na to, jakie są nasze zewnętrzne intencje — generuje to konflikt. Dzieci potrafią doskonale rozpoznać, kiedy zmuszane są do działania, które nie odpowiada ich prawdziwej naturze. Dlatego intencje i cele w rodzicielskim przewodnictwie muszą zawsze uwzględniać naturalny rozwój dziecka wraz z jego osobistymi, unikalnymi zdolnościami. Jeśli nasze działanie jest dopasowane do tego, co pociąga dziecko, ono o wiele szybciej da się przekonać do konkretnego zachowania, ponieważ wie, że prosimy je o coś, co współgra z jego duszą.

Wielu przyszłych ojców — kiedy tylko dowiedzą się, że będą mieli syna — bez chwili namysłu kupuje piłki albo czapki bejsbolowe. Nie mogą doczekać się chwili, kiedy kopną piłkę do syna albo nauczą go, jak zdobywa się punkty w koszykówce. Ale co wtedy, gdy ich syn będzie preferował balet — tak jak opowiedziano to w filmie Billy Elliot z 2000 roku — w którym młody chłopiec rozdarty jest pomiędzy swoją pasją do tańca a ojcem, który chce, aby uprawiał boks? Przywiązanie do wyidealizowanego obrazu, czym powinien interesować się młodzieniec, sprawiło, że temu mężczyźnie potwornie trudno było zaakceptować, kim jest jego syn.

Tony, dynamiczny prawnik, jest klasycznym przykładem ojca, który przechodził katusze, nie mogąc zaakceptować swojego syna. Podróżując po świecie i prowadząc życie wypełnione wieloma zajęciami, do tego stopnia opanował zdolność wykonywania wielu rzeczy naraz, że stało się to niemal jego drugą naturą. Dla odmiany jego syn Nathan nie posiadał nic z osobowości ojca. Z natury wrażliwy, o łagodnym głosie, poruszał się nieśpiesznie, a informacje przetwarzał w wolnym tempie i mówił również powoli. Tony często się irytował, interpretując to jako opór, a nawet bunt. Nie był w stanie pojąć natury Nathana — bardziej marzycielskiej, biernej i obserwatorskiej — dlatego wiecznie krzyczał na syna — Co ci jest? Dlaczego nie możesz ruszać się żwawiej? Pospiesz się, na miłość boską! To doprowadziło do tego, że Nathan jeszcze bardziej zamknął się w sobie i wycofał.

Z punktu widzenia Tony’ego jako rodzica, to on miał rację. Jego podświadomy program podpowiadał mu, że życie powinno być intensywne i szybkie. Obserwowanie syna, który był całkowitym tego przeciwieństwem, wprowadzało zamęt we wszystkim, co najbardziej cenił. Nathan był z natury powolny, a Tony postrzegał tę cechę jako powód do stosowania kar i narzucania dyscypliny.

Tak samo jak wielu rodziców ma oczekiwania wobec synów, równie wielu pokłada nadzieje w swoich córkach, które, gdy dorosną, mają dać im wnuczęta. Jeśli więc córka wybierze inną drogę, decydując na przykład, że nie będzie miała dzieci, przez lata miewa wielu partnerów albo nie ma ich w ogóle, wówczas radość z jej własnych wyborów może napotkać ogromne trudności. Jako rodzice wierzymy, że jesteśmy zawsze dostępni i obecni dla naszych dzieci. Wierzymy, że ich słuchamy i że w razie potrzeby stanowimy podporę. W rzeczywistości często nie uświadamiamy sobie, że robimy dokładnie odwrotnie. Być obecnym przy dzieciach oznacza zdawać sobie sprawę ze swoich podświadomych programów, tak, aby nie narzucać ich naszym pociechom. Słuchać dzieci, to słyszeć je bez filtrów naszych wyobrażeń, opinii i osądów. Być wsparciem w trakcie ich rozwoju, to być gotowym porzucić swoje wyobrażenia o tym, jak powinny przeżywać swoje życie — pomysły, które opierają się jedynie na naszych skłonnościach i przekonaniach, a nie na ich własnych wyborach.

Oczywiście będąc obecnym, słuchającym i pomocnym wobec dzieci konieczne jest, żebyśmy równocześnie byli realistami. Nikt z nas nie jest w stanie całkowicie uwolnić się od podświadomych programów. Chodzi o to, aby być ich świadomym, badając, w jaki sposób zakłócają komunikację z naszymi dziećmi na poziomie uczuć. Zamiast karać dzieci za to, że żyją własnym życiem, zaprośmy je do wejścia w swoją samoświadomość, dzięki czemu będą mogły kształtować swoje życie według własnych wyborów i zamysłów — prawdziwych dla nich samych. Tym samym zachęcimy je, aby w swojej życiowej podróży stawały się coraz bardziej autentycznymi ludźmi.