Ścieżka jest wszędzie

TO TYLKO MIŁOŚĆ W PRZEBRANIU

Czym tak naprawdę jest ukryta część nas, którą nazywamy „cieniem”? Owe niechciane aspekty osobowości, których tak długo unikaliśmy, próbując zachować pion zewnętrznej persony, jaką stworzyliśmy. Wielu z nas zaczęło odczuwać, jak bardzo wyczerpujący jest projekt kreowania samego siebie – wypierania i maskowania ciemniejszych (i często bardziej twórczych) aspektów naszej osobowości z jednoczesnym pielęgnowaniem oraz wysuwaniem na pierwszy plan tych części, które chcemy, żeby widzieli inni i z nami utożsamiali. Szczególnie ci z nas, którzy interesują się takimi sprawami jak duchowość czy uzdrawianie, dostrzegają jak wiele energii wymaga podtrzymywanie uwarunkowanej tożsamości osoby uduchowionej, mądrej… tej, która coś rozgryzła, urzeczywistniła, i która to wszystko już przekroczyła. O ile większość takiej aktywności jest zasadniczo naturalna i w nas wbudowana, wiele osób odkrywa, że taki poziom funkcjonowania potrafi odebrać poczucie zdrowej, czystej żywotności, za którą tak bardzo tęsknią.
W niniejszej książce, kiedy używam słów „cień”, „niechciane” czy „porzucone” odnoszę się do tych uczuć, emocji i części nas samych, od których inteligentnie się odłączyliśmy, oddzieliliśmy lub oderwaliśmy, żeby utrzymać istotną więź z ważnymi postaciami wokół nas. Cień składa się z wszystkich tych aspektów, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, którym nie byliśmy w stanie zapewnić miejsca, gdy pojawiały się w naszym doświadczeniu i zagrażały naszym kontaktom z innymi lub w inny sposób prowadziły do zalewu niepokoju oraz niekontrolowanego przeciążenia w naszych wrażliwych mózgach i układach nerwowych.
Na przykład, jeżeli za każdym razem kiedy czuliśmy się smutni i wyrażaliśmy ten smutek, wywoływało to złość i odsunięcie się Taty albo lęk u Mamy, szybko nauczyliśmy się, że smutek nie jest bezpieczny. Jeśli w jakiś sposób byliśmy w stanie oddzielić i umieścić ten smutek poza naszą świadomością – ponieważ niebezpiecznie było go pokazać – mogliśmy skutecznie uniknąć odrzucenia i niemiłych reakcji naszego otoczenia. Ta rozwinięta zdolność dysocjacji chroniła nas i najbardziej jak to możliwe zapewniała nam opiekę, uwagę oraz uczucia, których tak bardzo potrzebowaliśmy jako małe dzieci od naszej rodziny. Równocześnie jednak miała niepożądany skutek odcięcia nas od istotnego wymiaru naszego doświadczenia, tworząc rozłam w naszej tożsamości i nastawiając przeciwko samym sobie w sposób, który wywoływał cierpienie i walkę w dorosłym życiu. Wtedy, w miarę upływu czasu, zawsze gdy pojawiał się smutek (zupełnie zwyczajne, prawidłowe i normalne doznanie w życiu każdego człowieka), stosowaliśmy przeróżne strategie unikania, żeby wyizolować go z naszego świadomego przeżywania, odsunąć od niego i zrobić wszystko, żeby powstrzymać się od pokazania smutku innym. Ponieważ wyrażanie go zostało powiązane z agresją, odrzuceniem lub napływem lęku, (zwykle nieświadomie) udajemy, że nie jesteśmy smutni, zawstydzamy siebie, gdy go poczujemy, staramy się go wyperswadować, rozprawiamy o tym, jak wiele mamy powodów do wdzięczności, lub angażujemy się w przeróżne zachowania obronne, żeby tylko utrzymać go z dala od siebie. Naturalnie, to nie jest najlepszy przepis na zdrową, dojrzałą bliskość, który potrafi siać spustoszenie w naszych związkach.
Tworząc takie strategie, oczywiście wcale nie pozbywaliśmy się tego smutku, a jedynie chowaliśmy go głębiej w podświadomości, skąd z pewnością i tak będzie wyciekał na przeróżne nie do końca świadome sposoby; w postaci wszelkiego rodzaju „symptomów”, konfliktów w relacjach oraz narastającym poczuciu niepokoju, zdenerwowania, bezsensu, oddzielenia albo zmęczenia. Nijakość czy bezbarwna jałowość, o których mówi tak wielu ludzi, może wynikać właśnie z długotrwałego porzucania swojego wewnętrznego doświadczenia oraz oddzielania się od tych części nas samych, które wcześniej zostały skojarzone z niepraktycznymi stanami lęku i psychicznego rozregulowania. Jeśli tłumienie i spychanie smutku (możesz tu wstawić dowolną emocję, która była niemile widziana we wczesnym okresie twojego życia) eliminowałoby go na najgłębszych poziomach, takie podejście byłoby wyrazem mądrości i sprawnego działania. Jednak rzeczywistość jest taka, że wypieranie tych aspektów nie tylko nie sprawia, że one znikają, ale powoduje, że ciągle obracamy się wokół nich, jak wokół głównej osi. Wciąż pozostajemy z nimi w relacji, choć w sposób fragmentaryczny i w przeważającej części umiejscowiony poza naszą świadomością, gdzie nie jesteśmy w stanie zintegrować oraz wykorzystać ich podstawowej energii jako paliwa dla naszego własnego uzdrowienia (i uzdrowienia innych). Wiele osób z którymi rozmawiam, wciąż zastanawia się dlaczego czują się odcięci od życia, choć zazwyczaj nie są w stanie dokładnie określić przyczyny. A winowajcą często jest właśnie to nieustanne i przewlekłe działanie dysocjacji. Rozwiązanie tego problemu jest oczywiste, jednak wymaga systematycznej pracy, która wcale nie jest łatwa – czyli ponownego przyjęcia, uznania, przepracowania oraz zintegrowania tego, co zostało umieszczone w nieświadomości i jest jedną z podstawowych (niepodlegających dyskusji) praktyk na każdej dojrzałej ścieżce przebudzenia i uzdrowienia.
Dla każdego z nas istnieją pewne charakterystyczne cechy doświadczenia – uczucia, emocje, sposoby bycia, pewne formy kreatywności, pragnienia duchowe i tak dalej – które, gdy były wyrażane i wprowadzane w życie, prowadziły do wycofania z otaczającego nas pola opiekuńczego kontaktu, odzwierciedlenia i troski. W efekcie, kiedy te aspekty naszej samo–ekspresji pojawiały się w kontaktach z innymi, zalewało nas coś, co było odczuwane jako lęk o przetrwanie i czego nie byliśmy w stanie przetrawić. Zamiast więc ryzykować kompletne załamanie i rozpad naszego rozwijającego się poczucia ja, bardzo inteligentnie wyrzekaliśmy się i izolowali ten materiał poza świadomością… w nieświadomości… w tym wymiarze naszej psychicznego doświadczenia, które nazywamy „cieniem”.
W odpowiedzi na lęk, który towarzyszył zawartości cienia, wypracowaliśmy rozmaite strategie obronne, próbując w ten sposób zadbać o siebie i zapobiec przytłoczeniu, które zapowiadał nasz wewnętrzny niepokój. Potrzeba było ogromnej ilości energii oraz kreatywności, żeby odseparować ten materiał na zewnątrz świadomości, a większość ludzi osiąga tę rozwojową umiejętność około czwartego, piątego roku życia. Nawet jeśli strategie te miały decydujące znaczenie dla zachowania integralności naszego poczucia ja – jak również, w niektórych przypadkach, naszego prawdziwego psychicznego lub fizycznego przetrwania – nie rozpuściły one tego materiału, ani nie uleczyły go w żaden kompletny czy trwały sposób. Byliśmy w stanie go opanować i powstrzymać od przytłoczenia psychiki, ale pozostaje on aktywny w nieświadomej formie, wciąż działając pod powierzchnią. Będzie nadal poszukiwał światła świadomości aż do swojej ponownej integracji, zazwyczaj w nie–zbyt–świadomy sposób, który wprawia nas w kłopoty i generuje niepotrzebne cierpienia, walkę oraz konflikty w nas samych i relacjach z innymi.
Wystarczy tylko spojrzeć na nasze intymne związki jako bardzo żywe przypomnienie tego, co pozostaje w nas nierozwiązane. Dzięki potędze intymności, która wydobywa ten materiał na światło dzienne i wprowadza go do tu i teraz, relacja może być postrzegana jako królewska droga do spotkania się z nieświadomością, współczesna świątynia i alchemiczny tygiel, w którym oddzielony, odseparowany materiał może być umiejętnie rozświetlony i przepracowany. Szczególnie, jeśli pozwalamy, żeby drugi człowiek miał dla nas znaczenie – ponieważ wpuszczamy go do naszego serca i podejmujemy ryzyko, którego zawsze wymaga bezbronna, otwarta, narażona na atak, ucieleśniona intymność – możemy liczyć na to, że materiał ten sugestywnie się zaprezentuje, ponieważ pragnie być dostrzeżony i poddany przemianie. Ponieważ prawie wszystkie nasze wczesne zranienia powstały w ramach kontaktów międzyludzkich, sensowne jest, że będą one najsilniej aktywowane (jak również rozplątywane) w obrębie pola relacji. Wielu z nas już tego doświadczyło, często w trudny sposób, w naszych podróżach jako kochankowie, partnerzy, rodzice, dzieci, bliscy przyjaciele czy klienci w terapii. Wszyscy znamy to doświadczenie, że ktoś, na kim nam zależy, mówi coś raczej nieszkodliwego, albo nie reaguje od razu, lub w sposób jaki byśmy sobie życzyli, a nas, kilka sekund później, zalewają niewytłumaczalne i pozornie irracjonalne uczucia strachu, wściekłości albo odrzucenia.
Tym „niechcianym” są zatem te stare, wciąż działające przekonania oraz powiązane z nimi cielesne doznania i emocjonalne wnioski, które gdy pojawiają się w tu i teraz, wyzwalają subtelny (lub nie tak subtelny) zalew niepokoju oraz poczucie pilnej potrzeby. Po prostu przestaje być bezpiecznie. Choć na pewnym poziomie możemy odczuwać, że nasze przerażenie nie jest racjonalne, jednak to tylko w niewielkim stopniu uspokaja wewnętrzną burzę. W naszych ciałach dzieje się coś, co jest pierwotne i nie podlega logicznej analizie. W języku neurobiologii, zrelaksowana, odprężona i niespieszna mądrość kory przedczołowej zostaje „uprowadzona” przez nagłą, irracjonalną i szybką reaktywność ciała migdałowatego. Oczywiste jest, że musimy zareagować i ruszamy do działania, zwykle szukając kontroli za pomocą starych ścieżek; walcz–uciekaj–zastygnij. Odwrócenie i reorganizacja tych nawykowych ścieżek – zasiewanie ich empatyczną, dostrojoną, współczującą obecnością – jest jedną z podstawowych treści tej książki.
Zamiast zwrócić się ku temu niezaspokojonemu nieznanemu, gdy napływa do naszej świadomości – i z pełną miłości świadomością spotkać się z tą bardzo rozedrganą, niespokojną i klaustrofobiczną energią, która je otacza – z reguły się odsuwamy, odtwarzając dziecięce strategie i unikające zachowania, których zadaniem miało być przeniesienie nas na bezpieczny grunt. Wyzwaniem rzecz jasna jest to, że przez to, iż nie zajmujemy się tym bezpośrednio oraz świadomie jako dorośli z możliwościami, których kiedyś nie mieliśmy, utrzymujemy to przy życiu, gorejące w nas dopóki, co nieuchronne, nie zostanie znów uruchomione. Mamy w sobie uwarunkowanie, że nadal nie można nic zrobić, że pozostanie z tym obezwładni nas tak jak kiedyś w przeszłości, a natychmiastowe szukanie ulgi jest naszą jedyną opcją. To tak jakbyśmy weszli do machiny czasu i powrócili do swojego życia jako małe dzieci, robiąc wszystko co musimy, żeby ugasić ogień, nawet jeśli oznacza to opuszczenie i oddzielenie od samego siebie, atakowanie własnej integralności oraz stosowanie przemocy wobec dojrzewającej bezbronności. Właśnie to chroniczne porzucanie siebie z czasem może doprowadzić do różnorodnych objawów takich jak niepokój, depresja, nuda oraz wszelkiego rodzaju niezadowolenie. To pierwotne niezadowolenie – lub głębokie, egzystencjalne cierpienie – jest tym, do czego Budda odniósł się w swojej pierwszej szlachetnej prawdzie.
To niechciane może przyjąć formę smutku, wściekłości, osamotnienia czy wstydu; lub głęboko zakorzenionego poczucia bezwartościowości, lęku, odrzucenia i opuszczenia. Nie zdając sobie sprawy jak do tego doszło, jesteśmy przekonani, że coś poszło tak strasznie źle, że musimy to jak najszybciej naprawić, aby nie ulec dekompensacji i nie stracić kontaktu z tym, kim jesteśmy. W takich chwilach, bardzo potężną praktyką jaką możemy zrobić, to zatrzymać się i przyjrzeć uważnie czego, przede wszystkim, nie chcemy czuć, ponieważ gdybyśmy sobie na to pozwolili, zostalibyśmy przytłoczeni i nie udźwignęlibyśmy tego… co w efekcie miałoby niszczycielskie i miażdżące nasze życie następstwa.
Każdy z nas posiada pewne uczucie lub zbiór uczuć, które zaczęliśmy kojarzyć z niebezpieczeństwem, przytłoczeniem oraz wszelkiego rodzaju niepokojami. Na przykład, nie dostajesz smsa, choć partnerka mówiła, że do ciebie napisze; otrzymujesz informację zwrotną na temat twoich wyników w pracy, które są jawnie niesprawiedliwe; wdajesz się w zażartą dyskusję na polityczne lub religijne tematy, która wywołuje w tobie głębokie uczucie wściekłości; nie jesteś postrzegany taki, jaki jesteś lub jesteś opacznie rozumiany; podczas kłótni jesteś krytykowany lub druga strona na ciebie krzyczy; twój partner się wycofuje, zamiast wysłuchać i przetworzyć trudną sytuację. Ktoś poddaje w wątpliwość twoje duchowe zrozumienie lub nazywa cię oszustem, kwestionuje twoją etykę biznesową lub mówi przykre rzeczy o kimś, kogo kochasz. Nagle to tak, jakbyś znowu miał cztery czy pięć lat, z powrotem był w swoim rodzinnym domu, walcząc lub uciekając, żeby pozbyć się tej palącej energii – wszystko, żeby tylko odciąć się od paniki, poczucia utraty gruntu pod nogami i nadciągającego zagrożenia. To jest tak, jakbyś był w pomieszczeniu, którego ściany zaczynają się do ciebie zbliżać, robi się klaustrofobicznie i nie ma żadnego sposobu, żeby uciec.
Pierwszą rzeczą jaką warto zrobić w takiej sytuacji to, oczywiście, głęboko oddychać. Zwolnij nieco i poczuj swoje stopy na podłożu. Wycisz układ nerwowy w sposób, który jest dla ciebie najlepszy – idź na spacer, wyjdź na zewnątrz, do natury, zadzwoń do przyjaciela, połóż dłoń na sercu, rysuj albo maluj, pisz w swoim dzienniku, zrób kilka pozycji jogi, ugotuj jakieś pożywne danie. Kiedy odrobinę się uspokoisz, możesz powoli zapraszać do swojego świadomego odczuwania wcześniej odrzucony materiał, gdzie będziesz mógł zacząć z nim pracować i rozpocząć stopniowy proces uczenia siebie, jak go znosić, mieścić w sobie, otwierać się na niego i przetwarzać z poziomu możliwości dorosłego, których nie miałeś jako małe dziecko. To nie jest łatwe zadanie i zazwyczaj nie przynosi natychmiastowego uczucia ulgi, spokoju czy szczęśliwości, ma natomiast zdolność wzbudzania wszelkiego rodzaju wtórnych uczuć zagrożenia, wstydu, porzucenia czy bezwartościowości. Często jest to przykre i niekomfortowe. Ale POTRAFISZ to zrobić – jedna sekunda na raz, dwie sekundy, trzy sekundy… i odpocznij. Możesz zejść pod powierzchnię tej kłębiącej się fabuły zaledwie na moment (później możesz do niej powrócić i napisać ją ponownie z bardziej spokojnego, ugruntowanego miejsca) i pobyć z tym, co kiedyś było niemożliwe do zniesienia. Z czasem, gdy w ten sposób będziesz się uczył pozostawania ze sobą i swoim materiałem, odkryjesz być może, że zawsze towarzyszy ci pewna wolność i przestrzeń, nawet, gdy spychasz siebie na niewygodne i przykre terytorium. Podobnie jak cielesny mięsień, im więcej ćwiczysz, tym bardziej mięsień empatycznego zestrojenia będzie rósł i się rozwijał, a po jakimś czasie stanie się twoją drugą naturą i nie będzie potrzeba wiele wysiłku, żeby działał. Nigdy nie przestało mnie zdumiewać, jak ludzie z którymi pracowałem, z czasem rozwijali tę umiejętność – nie w ciągu dziesięcioleci czy lat, ale tygodni lub miesięcy. Nawet ci z poważnymi i głębokimi traumami oraz związanymi z tym zranieniami. Cóż, plastyczność ludzkiego mózgu i odwaga człowieczego serca, żeby rozpoczynać na nowo są niesłychane i naprawdę budzą podziw.
Prawda jest taka, że nie musisz dłużej porzucać samego siebie. Zasługujesz na troskę, wsparcie i dostrojenie, którego być może nie otrzymałeś wcześniej w okresie dzieciństwa. Chociaż wzorzec opuszczania siebie i agresji wobec swojego doświadczenia być może nadal żyje i ma się dobrze w twojej sieci neuronowej, potrafisz te ścieżki przeorganizować i ułożyć na nowo. Może wydawać się niemożliwe być z tym, co czujesz, jednak pomału, krok po kroku, stopniowo dasz radę to zrobić. Nawet jeśli faktycznie wymaga to praktyki, odwagi, ciekawości oraz rozwijania zupełnie nowych poziomów życzliwości wobec samego siebie. Dla wielu z nas ten typ troszczenia się o siebie jest czymś zupełnie obcym i nigdy nie występował w naszym domu rodzinnym, lecz dobra wiadomość jest taka, że można się tego nauczyć i możesz zacząć DOKŁADNIE TU, GDZIE JESTEŚ. Jeżeli oddzielasz i wypierasz ważne aspekty tego, kim jesteś – izolując je w cieniu i poza świadomą, wspierającą uwagą – być może od zawsze czujesz się nie w pełni żywy, trochę oklapnięty i przybity, nie w pełni obecny, nawet jeśli wszystko stosunkowo dobrze układa ci się w życiu.
Całość tego, kim i czym jesteś, jest zawsze mile widziana w cudzie tu i teraz, i tylko poprzez w pełni urzeczywistnioną oraz pełną współczucia relację z całością siebie możesz odkryć i doświadczać pełni życia, za którą od tak dawna tęsknisz. Wykonując tę pracę na przestrzeni czasu, możesz odkryć, że cień, w jakiś paradoksalny sposób, jest tylko miłością w przebraniu, oraz zaczyna na nowo wprowadzać cię w pole przestrzeni, ciepła i obecności, którymi jesteś. Zwracając się ku sobie, wytyczasz nową ścieżkę empatycznego dostrojenia, zatrzymujesz oraz metabolizujesz energie somatycznego i emocjonalnego świata, a także stajesz się dostępny dla siebie i innych w mądry oraz pełen miłości nowy sposób.

NIESPODZIEWANY PRZEWODNIK

Jak zatem nawiązujemy kontakt z cieniem, z tymi wypartymi aspektami nas, z którymi straciliśmy po drodze łączność, albo z tymi bardziej kreatywnymi częściami, które nie znalazły jeszcze odpowiednich warunków do tego, żeby się ujawnić? Czasami możemy mieć wrażenie, że zagubione cząstki naszej psychiki i somy znajdują się gdzieś w pobliżu, wyłaniając się z wnętrza, podczas gdy w innych przypadkach może się wydawać, że przychodzą do nas z zewnątrz. Jako wyzwalacze, bodźce, haczyki oraz wszelkiego rodzaju psychosomatyczne „symptomy” mogą się pojawić w najbardziej nieoczekiwany sposób, wywołując wrażenie, że jesteśmy atakowani przez jakąś wrogą siłę.
Gdy praktykujemy zwracanie się ku temu, z czym straciliśmy kontakt – przytulając sieroty somatycznego i emocjonalnego świata – stajemy twarzą w twarz z zaskakującą prawdą… bez względu na to, czy wyglądają jak coś wręcz przeciwnego, te cząstki i aspekty są ukrytymi przewodnikami pełnymi energii i informacji. Przeorganizowanie naszej relacji z  wewnętrzną rodziną wymaga zarówno praktyki jak i odwagi, cierpliwości oraz ciekawości. A co więcej, rzeczą najważniejszą może okazać się chęć i gotowość do stania się swoim najlepszym przyjacielem oraz ćwiczenia życzliwości wobec wszystkiego, co się pojawia. Uczenie się zaprzyjaźniania ze swoim doświadczeniem jest utraconą sztuką i zdolnością, która bardzo często jest pomijana, marginalizowany czy wręcz trywializowana. Owszem, to może brzmi banalnie, zbyt prosto, czy trochę jak duchowy frazes, jednak w praktyce to PRAWDZIWA REWOLUCJA. Otwieranie serca na własne cierpienie to nie jest coś, czego większość z nas się uczyła i takie podejście może się wydawać niemożliwe do wypróbowania albo wręcz szalone. Lecz w otoczeniu współczucia i życzliwości dla samego siebie, możemy ustanowić nową ścieżkę, która zastąpi nawykowe odtwarzanie wcześniejszego środowiska agresji, wstydu i niedopasowania.
Jak wcześniej wspomniałem (i nadal będę to robił dla wzmocnienia), ważne jest, abyśmy pielęgnowali intencję, żeby stać się bardziej zainteresowani prawdą naszego doświadczenia niż wymaganiem, żeby znaleźć ulgę od konkretnych symptomów. Oczywiście naturalne jest nie chcieć czuć bólu, ale jeśli najbardziej obchodzi nas ulga, możemy nie być w stanie pozwolić sobie wystarczająco się zbliżyć do inteligencji i kreatywności, które właśnie próbują się przebić. Tak długo jak istnieje subtelnie zawoalowany cel, żeby „spotkać się” z danym materiałem, ponieważ jesteśmy przekonani, że to najszybszy sposób, aby się go pozbyć i mu umknąć, podtrzymujemy żywotność neuronowych ścieżek agresji oraz niedopasowania, które będą kolidować z wolniejszym, serdecznym i życzliwym spotkaniem, o które chodzi. To nie jest droga perfekcyjności, tylko pełni. Możemy być pewni, że kiedy wykonujemy tę pracę, wszystkie ukryte zamiary, programy i dynamiki zaczną wychodzić na powierzchnię. Jednak zamiast zawstydzać siebie czy krytykować za rozbudzenie i powrót naszych strategii obronnych, możemy potraktować ich pojawienie się jako dzwonki uważności… jako zaproszenie do głębszej obserwacji. Na pewnym etapie drogi być może będziesz nawet witał z radością sytuacje i okazje, w których ten stary materiał uruchamia się w tobie i cię aktywuje, ponieważ nie będziesz go już traktował jak wroga czy przeszkodę, ale dynamiczną zapowiedź integracji. Nie możemy, rzecz jasna, udawać, że tak jest, jeśli to nie jest dla nas prawda – tylko z jakiegoś poczucia, że to byłoby bardziej zaawansowana czy „duchowa” reakcja na ten materiał – musimy zawsze pozostawać prawdziwi i autentyczni względem naszego aktualnego doświadczenia i możliwości. Pamiętajmy, celem nie jest sztuczna doskonałość czy perfekcja, lecz pełnia, autentyczność i bezkompromisowe oddanie się temu, co jest najbardziej prawdziwe.
Aby zajmować się tą pracą na najgłębszych i najbardziej transformujących poziomach, musimy wykształcić szczerą miłość do tego, co jest najbardziej prawdziwe TERAZ. Nie co było prawdziwe, czy co nasz nauczyciel, terapeuta, partner albo przyjaciel uważają za prawdę, lecz co ma najwięcej energii, gdy nawiązujemy bezpośredni kontakt z naszym doświadczeniem, dokładnie takim jakie jest. Może będziemy potrzebowali nieco praktyki, żeby odkryć to dla siebie, ponieważ prawda przeżywanego doświadczenia będzie się pogłębiać i, z czasem, stawać bardziej subtelna, jako że podróż serca nie ma końca. Musimy zejść poniżej naszej uwarunkowanej historii, wiedząc że pierwsza reakcja jest formą myśli i emocji, które często są wyuczone i nawykowe. Jednak kiedy będziemy raz po raz wracać do ciała i odczucia jakie daje nam nasze doświadczenie, będziemy w stanie dotrzeć do tych głębszych oraz bardziej subtelnych poziomów informacji i przewodnictwa.
O procesie oddzielania materiału i usuwania go w cień najczęściej mówi się w kontekście jakiegoś wydarzenia, które miało miejsce w przeszłości, ale gdy prześledzimy, chwila po chwili, rozwój naszego aktualnego doświadczenia, odkryjemy, że o ile nasze strategie dysocjacji być może pochodzą z przeszłości, to jednak tak naprawdę muszą być utrzymywane w teraźniejszości. Często trudno to przyjąć – pogląd, że w jakiś sposób sami aktywnie czynimy coś, żeby utrzymać przy życiu nasze strategie obronne. Ważne, żebyśmy pamiętali, że nie jest to coś, co robimy świadomie, bo jesteśmy źli, nie-duchowi czy neurotyczni. Zamiast postrzegać to odkrycie jako dowód na pewnego rodzaju porażkę z naszej strony, możemy go użyć jako paliwa do poznawania siebie na coraz głębszych poziomach. Bardzo wyzwalające może być zdanie sobie sprawy, że te mechanizmy, jeśli nie są podtrzymywane, osłabną i z czasem odpadną, ponieważ po prostu nie będą już potrzebne. Z takiej perspektywy, uzdrowienie przestaje być w istocie kwestią „puszczenia” niechcianego materiału, a staje się raczej pozwoleniem, żeby to on „puścił nas”, gdy nie jest już potrzebny… pozwoleniem, żeby się rozpuścił – nie na skutek starań czy wysiłku z naszej strony, lecz z powodu zaprzestania utrzymywania go w teraźniejszości.
Za każdym razem, gdy wypieramy lub oddzielamy się od niechcianych aspektów siebie, wzmacniamy konieczność istnienia strategii unikania i utrzymujemy je przy życiu, działające w tle. Patrząc wstecz, te strategie i mechanizmy nie powstały, ponieważ zwariowaliśmy, byliśmy zagubieni czy padliśmy ofiarą jakiegoś rodzaju zaburzenia osobowości albo załamania psychicznego, lecz żeby chronić siebie przed przytłaczającym atakiem wprowadzających chaos myśli, uczuć i doznań, których, na tamtym etapie rozwoju, nie potrafiliśmy przyjąć, znieść czy przetworzyć. Jako dorośli, mamy dostęp do zdolności, których wówczas nie posiadaliśmy. Dano nam możliwość zwrócenia się w stronę wypartej wewnętrznej rodziny i przywołania jej członków z powrotem do domu.
Dopóki nie będziemy w stanie mieć zgranej, troskliwej i pełnej współczucia relacji z tymi częściami, one będą wyrażać się nieświadomie – jako symptomy, konflikty, uczucia, sny, wyobrażenia i żywy obraz „innych”, którzy wchodzą do naszego życia. To wydaje się nie do uniknięcia, ponieważ ten materiał po prostu nie przemija w wyniku naszego postanowienia czy wyboru, żeby się od niego odłączyć.
Z szacunkiem dla podróży integracji, warto zauważyć, że „inni” nie odnosi się jedynie do innych ludzi w naszym życiu (tak zwanych „zewnętrznych innych”), ale również do „innych” wewnątrz – tych aspektów nas samych, z którymi utraciliśmy łączność. Wszystkie te niezaspokojone części, częściowo odczute emocje czy nieprzetworzone uczucia, tworzą wewnętrznych innych, z którymi od czasu do czasu będziemy musieli ponownie wejść w kontakt. W większym, bardziej kolektywnym lub duchowym sensie, „wielki inny” jest kolejnym poziomem, który może być postrzegany jako całość świata zjawisk, jako wyobrażenie boga lub bogini, czy też jako widzialni lub niewidzialni posłańcy, symbole, wizje i archetypy, pojawiający się w niezliczonych formach i dostarczający nieskończonego strumienia informacji oraz przewodnictwa na dalszą podróż. Ale żeby świadomie pracować z tym poziomem „innego”, nasza percepcja musi zostać oczyszczona i poszerzona. Do tej czystości postrzegania z jednej strony prowadzi mądrość oraz dociekanie, a z drugiej życzliwość, współczucie oraz oddanie.
Istnieje wiele sposobów na uzyskanie dostępu do wewnętrznego materiału i nawiązywanie z nim kontaktu w czasie teraźniejszym. Jedną z najbardziej prowokacyjnych dróg jest zadanie sobie kilku pytań – Kto w twoim życiu najbardziej wyprowadza cię z równowagi? Kto, zwyczajnie będąc sobą, naciska twoje guziki, doprowadza do wybuchu emocji, wkurza cię, irytuje i sprawia, że aż kipisz ze złości? Kto, bardziej niż ktokolwiek inny wydaje się mieć nad tobą jakąś tajemną władzę, potrafi wstrząsnąć tobą do głębi i doprowadzić do chaosu samym tylko spojrzeniem, kilkoma słowami czy sposobem w jaki chodzi lub się zachowuje?
Kiedy już zidentyfikujesz tę osobę, możesz zacząć się w to zagłębiać – uważnie, powoli, z nowym rodzajem zaciekawienia oraz życzliwości dla siebie – i zobaczyć, co jest w niej takiego, co tak mocno cię „wyhacza”. Szczególnie, jakie cechy tej osoby aktywują i uruchamiają ten palący, klaustrofobiczny i kipiący dyskomfort? Co sprawia, że chcesz brać nogi za pas, ruszać do ataku albo zwinąć się na podłodze w pozycji płodu?
Gdy już odczujesz o jakie cechy chodzi oraz jakie przekonania, emocje czy uczucia przywołuje w tobie ich wyrażanie, możesz zbadać w jaki sposób odłączyłeś się od takich samych cech w sobie. W jaki sposób straciłeś kontakt z tymi aspektami, które niespodziewanie przypominają ci o sobie, gdy pojawiają się w twoim otoczeniu w zachowaniach innych ludzi? Jedną z naprawdę kreatywnych rzeczy w psychice jest to, że mamy skłonność do przyciągania do swojego życia ludzi, którzy ucieleśniają dokładnie te cechy, które wyparliśmy w sobie. Ależ to wkurzające. Ależ to niesamowite. To bardzo trudne terytorium i często trzeba dużej pokory, żeby się z tym skonfrontować.
Ten sam proces odnosi się również do tych osób, które najbardziej podziwiasz, jesteś nimi oczarowany, a nawet o nie zazdrosny. Zamiast zatrzymywać się na zewnętrznej stronie ich osobowości, zadaj sobie pytanie, jakie cechy urzeczywistnia ta osoba, które ty być może w sobie wyparłeś. Może jest kreatywna, niezależna lub potrafi wyrażać agresję w zdrowy sposób, czy też jest w stanie naturalnie okazywać swoją bezbronność. A może mówi pięknym językiem, jest inteligentna, skromna, atrakcyjna, mądra, dobra, skuteczna albo wnikliwa. Kiedy zaczniesz rozpoznawać cechy, które cię poruszają i przyciągają do „innego”, możesz zbadać myśli, emocje i odczucia, które się pojawiają, kiedy otwierasz te wymiary w sobie.
Prawdopodobnie istnieją bardzo inteligentne, adaptacyjne powody, dla których postanowiłeś oddzielić się od tych cech zauważanych u innych, które cię irytują (albo fascynują). Jeśli w rodzinnym domu spotykałeś się z niedopasowaniem, agresją czy lękiem w odpowiedzi na wyrażanie pewnych aspektów twojej rozwijającej się osobowości, nauczyłeś się odcinać od tych jakości, starając się z całych sił jak najlepiej zatroszczyć o siebie. Byłeś zdeterminowany, aby zrobić wszystko co tylko możliwe, żeby utrzymać nawet najmniejszy stopień uczucia, kontaktu albo odzwierciedlenia jakie były dostępne. W pewien sposób, zarówno inteligentnie, jaki i kreatywnie rozwijałeś aspekty, które niekoniecznie były dla ciebie naturalne, podczas gdy wyrzekałeś się innych, żeby utrzymać przy życiu daną więź. Zasadniczo nie było po prostu opcji, żeby świadomie wybrać postępowanie, które mogłoby zerwać to połączenie. Jak wcześniej wspomniałem, te porzucone, wyparte cechy pozostają jednak głęboko pogrzebane – w twoim ciele, komórkach ciała, w twoim układzie nerwowym – i nie mogą spocząć, dopóki nie obejmiesz ich z powrotem świadomością.
Innymi słowy, te cechy, które cię odpychają, drażnią bądź oczarowują, reprezentują aspekty, które zostawiłeś w cieniu i po dziś dzień twórczo (choć zwykle nieświadomie) pracujesz na to, żeby utrzymać je poza świadomością, stosując wszelkiego rodzaju mechanizmy unikania. Gdy te niezaspokojone części i fragmenty ciebie zostają uruchomione w rozmaitych sytuacjach i relacjach – co niechybnie się wydarza – odzywają się twoje strategie obronne, wywołując w rezultacie pełne spektrum powiązanych z lękiem emocji i doznań w ciele. Z tej perspektywy, niepokój sam w sobie jest znakiem (dzwonkiem uważności), że materiał, który zwykle byłeś w stanie utrzymać w nieświadomości, teraz grozi wydostaniem się na powierzchnię do świadomości. Nie żeby działać na twoją szkodę, lecz jako okazja do integracji. Tym samym, nawet sam lęk może być postrzegany jako zwiastun czy zapowiedź urzeczywistnienia pełni.
Możesz liczyć na to, że ludzie z twojego życia będą ci nieustannie przypominać o tym, czego wyrzekłeś się w sobie. Choć może to brzmieć jak zła wiadomość, daje jednak wyjątkową możliwość do ponownego połączenia się z utraconymi częściami i zapewnienia im bezpiecznego nieba, gdzie mogą odzyskać swoje prawowite miejsce w krajobrazie twojej wewnętrznej rodziny. Aby przeformułować aktywację w ten właśnie sposób, istotne jest, żebyś pielęgnował intencję poznania, co tak naprawdę jest prawdą bardziej niż wszystko inne; bardziej niż dobre samopoczucie, bardziej niż sprawianie wrażenia uduchowionego, bardziej niż bycie nietykalnym, bardziej niż bycie cały czas szczęśliwym i bardziej niż potrzeba podtrzymania wrażenia, że zawsze masz wszystko poukładane. Możesz złożyć zobowiązanie, że za każdym razem, gdy będziesz poirytowany, zdenerwowany, poruszony, rozkochany czy oczarowany, NIE ODDALISZ SIĘ OD TEGO. Wtedy zostaną ci przedstawione święte informacje, które dojrzały do tego, żebyś się z nimi zapoznał oraz zestroił – to wielka okazja do zaprzyjaźnienia się i zadbania o siebie w zupełnie nowy sposób.
Takie sytuacje są zaproszeniem, żeby podejść w stronę tego, co się pojawia tak, żeby się z tym spotkać… początkowo na bardzo krótko. Podejdź ku temu i odpocznij. Podejdź i odpocznij. Dotknij… i odejdź. Nieco na siebie naciśnij, ale nie na tyle, żeby wywołać traumę czy podział, albo żeby wypaść zbyt daleko poza okno tolerancji. Pomocne może być wykonanie tej pracy z zaufaną, odpowiednią osobą, która dobrze cię zna i jest zaznajomiona z twoimi głównymi słabościami oraz mechanizmami obronnymi, dzięki czemu potrafi pomóc ci poruszać się pośrodku, nie pozwalając ani zbyt wcześnie uciekać, ani popadać w bezproduktywne odtwarzanie wstydu, obwiniania czy agresji wobec samego siebie.
Owszem, to może być przykre. Ale ci „wewnętrzni” oraz „zewnętrzni” inni są twoimi prawdziwymi nauczycielami i przewodnikami czystej mądrości przysłanymi z drugiej strony, żeby ci przypomnieć o czymś ważnym, o czym zapomniałeś. W tym znaczeniu, są nieoczekiwanymi przewodnikami podróży do twojej prawdziwej natury, i przez to zasługują na szacunek oraz kilka chwil niepodzielnej, serdecznej uwagi.
Ścieżka serca nigdy się nie kończy. Nie istnieje końcowe miejsce bezpiecznego lądowania, nie ma też mitycznego bajkowego zakończenia, wypełnienia, ani żadnego rozstrzygnięcia. Jedynie niekończący się rozwój. Twoje serce jest nieskończone i bezkresne.